W tym roku pierwszy raz w historii stosunków między Waszyngtonem a Tel Awiwem prezydent USA odmówił premierowi Izraela spotkania w Białym Domu ze względu na politykę Beniamina Netanjahu wobec Palestyńczyków. Dwaj kolejni prezydenci Francji, Nicolas Sarkozy i François Hollande, określili go mianem najbardziej niesympatycznego polityka, z jakim rozmawiali. Wielka Brytania i Francja ostrzegły, że zamkną swoje ambasady w Tel Awiwie, jeśli premier Izraela nie zrezygnuje z masowego budownictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu. Również izraelska prasa nieustannie trzyma go na celowniku: krytykuje za stagnację w rozmowach z Palestyńczykami, za retorykę wykorzystującą Holocaust do prowokowania wojny z Iranem i za politykę gospodarczą faworyzującą bogatych. Jednak Netanjahu zachowuje stoicki spokój.
Nikt nigdy nie słyszał, by przeklinał, nikt nie widział go uderzającego pięścią w stół. Z podniesioną głową, często przesłoniętą dymem z hawańskiego cygara – bo nie stroni od przyjemności życia – prze do celu bez względu na opinię świata. Doświadczenie służby wojskowej w doborowych jednostkach oraz dwie kadencje w fotelu premiera nauczyły go odróżniać deklaracje od rzeczywistości: dla premiera Netanjahu nie ważne jest to, co się mówi; istotne jest tylko to, co się robi. W przyspieszonych wyborach parlamentarnych, które odbędą się w Izraelu już 22 stycznia, Netanjahu ma zapewnioną reelekcję i nadal nic, co istotne na Bliskim Wschodzie, nie zdarzy się bez jego udziału.
Gdy pod koniec listopada Zgromadzenie Ogólne ONZ podniosło status Palestyny do poziomu nieczłonkowskiego państwa obserwatora, Netanjahu zareagował natychmiast – podjął decyzję o budowie kolejnych 3,5 tys.