Późnym wieczorem 16 grudnia 23-letnia studentka fizykoterapii wracała z kolegą z kina. Wsiedli do jednego z tysięcy prywatnych minibusów, które całą noc krążą po New Delhi. W środku było już sześciu mężczyzn. W pewnym momencie jeden z nich rzucił się z metalową rurą na parę. Chłopak został dotkliwie pobity, a dziewczynę napastnicy rozebrali do naga, torturowali, a potem wielokrotnie gwałcili. Gdy skończyli, wyrzucili swoje ofiary wprost na ulicę. Według policji pojazd, którym się poruszali, był kradziony, a sprawcy od dłuższego czasu krążyli nim po mieście szukając ofiary. W wyniku wewnętrznych obrażeń studentka kilka dni później zmarła.
W wieczór sylwestrowy tysiące oburzonych tą tragedią, zamiast bawić się na balach noworocznych, wyszło na ulice New Delhi. Wiele klubów odwołało imprezy noworoczne. Zamiast świętować, wybrali się na marsz ku pamięci ofiary. Rozwścieczeni brutalnością gwałtu i bezradnością policji domagali się szybkiego procesu. Przez następny tydzień na placu Jantar Mantar codziennie zbierały się Hinduski – matki, babcie, studentki, a nawet uczennice podstawówek. Każda z nich mogła być ofiarą gangu – w New Delhi, mieście nazywanym stolicą przemocy seksualnej, kobieta pada ofiarą gwałtu średnio co 14 godzin. Inne formy prześladowań, jak molestowanie seksualne czy poniżanie, są powszechne i nie są ujmowane w statystykach.
– Ludzie mają dość nieporadności indyjskiej policji i administracji. Prawdopodobnie gdyby nie interwencja mediów, sprawa zostałaby potraktowana jak każda inna – mówi 29-letni Rohan, menedżer w jednym z biur położonych kilka kroków od miejsca protestów.