„Nie miałem pieniędzy, zanim nie odszedłem z Białego Domu, ale od tamtego czasu zarobiłem całkiem sporo” – przyznał Bill Clinton dwa lata temu w wywiadzie dla CNN. Rzeczywiście Clinton to niekwestionowany lider w rankingu byłych polityków pod względem zarobków. Od czasu, gdy przestał pełnić swoją funkcję w 2001 roku, na samych wykładach dla instytucji i firm w ciągu dziewięciu lat miał zarobić ponad 85 mln dolarów, plus za napisanie wspomnień kolejne 15 mln dol.
Jego następca George W. Bush wypada skromniej, ale też imponująco: za wspomnienia z czasów prezydentury na jego konto wpłynęło „zaledwie” 7 mln dol. zaliczki, a wykłady i wystąpienia zasiliły je sumą nieco ponad dwa razy większą. Według Center Public Integrity, amerykańskiej organizacji dziennikarstwa śledczego, która zajmuje się piętnowaniem nadużyć władzy publicznej, Bush za jeden wykład otrzymuje między 100 a 150 tys. dolarów, a tygodniowo może „zaliczyć” nawet trzy takie wystąpienia (np. dla szwajcarskiego banku utrzymującego tajne konta, dla zarządu funduszu hedgingowego czy stowarzyszenia golfiarzy). Stawki za wystąpienia Billa Clintona są jeszcze wyższe; według ustaleń CNN do rekordowych honorariów należy występ dla Ericssona w Hongkongu (750 tys. dolarów) i dla firmy mediowej w Nigerii (700 tys. dolarów).
Pieniądze z biznesu czy wykładów to nie jedyne zarobki, na jakie może liczyć były amerykański prezydent. Po odejściu z Białego Domu otrzymuje 200 tys. rocznej pensji (to połowa tego, co zarabiał jako urzędujący prezydent). Byłym prezydentom od 1958 r. przysługuje także dożywotnio opieka zdrowotna, zwroty kosztów oficjalnych podróży i utrzymania biura. To, co dziś dla Amerykanów wydaje się naturalne, jeszcze 200 lat temu wcale takie nie było. Piąty prezydent USA James Monroe po odejściu z urzędu klepał taką biedę, że po jego śmierci, rodziny nie było stać na przewiezienie jego ciała z Nowego Jorku do rodzinnej Wirginii.