Lordem Vaderem w tym starciu jest były premier, kojarzony z socjaldemokracją Milosz Zeman. Na Obi Wana Kenobi wyrósł niespodziewanie Karl Johannes Nepomuk Josef Norbert Friedrich Antonius Wratislaw Menas Fürst zu Schwarzenberg, którego Czesi w skrócie nazywają po prostu Księciem. Ponieważ popularne w tym kraju nazwisko Zeman oznacza Ziemianin, karierę robi fraza „Ziemianin kontra Książę”.
Czesi przeżywają pierwsze w swojej politycznej historii szaleństwo demokracji bezpośredniej, zwane wyborami prezydenckimi. Wcześniej głowy ich państwa – Czechosłowacji czy Republiki Czeskiej – wybierało Zgromadzenie Narodowe. Powód: prezydent to była osoba zbyt ważna, zbyt wysoko postawiona, żeby ją pakować w kampanię wyborczą, testować, zmuszać do umizgiwania się do wyborców. Pierwszy prezydent przedwojennej Czechosłowacji Tomasz Masaryk był założycielem państwa, ojcem narodu, filozofem na tronie. No właśnie – na tronie. Mimo odwołań do tradycji europejskiej demokracji prezydent w czeskiej kulturze politycznej zajmuje pozycję monarchy. Ma być ponad polityką, ponad bieżącymi wojenkami, ponad starciami liderów partii. Takie są tradycyjne oczekiwania.
Po latach debat i obserwowania sąsiadów Czesi zdecydowali się jednak na bezpośrednie wybory prezydenta. Przeważył argument, że to jest sposób bardziej demokratyczny od poufnych układów w zaciszu gabinetów, które towarzyszyły każdej poprzedniej elekcji, czy szło o Vaclava Havla, czy o ustępującego Vaclava Klausa. Od początku tej kampanii wyborczej wiadomo było, że liczy się tylko dwóch kandydatów, reszta będzie tylko tłem. I właśnie ten najpewniejszy z pewnych kandydatów jako pierwszy poczuł, co to znaczy demokracja: szanowany ekonomista Jan Fischer, przez ponad rok absolutny faworyt, nawet nie wszedł do II tury.