Godzinę przed otwarciem lokali wyborczych 22 stycznia premier Beniamin Netanjahu pojawił się przed Ścianą Płaczu w Jerozolimie, aby między kamienie świętego muru włożyć tradycyjną kartkę z pobożnym życzeniem. Kamery telewizyjne śledziły każdy jego ruch. Treści prośby można było się domyślić: o druzgocącą klęskę opozycji. W ostatniej chwili okazało się jednak, że premier zapomniał zabrać ze sobą notes i długopis. Pobożni Żydzi upatrują w tym niedopatrzeniu przyczyny jego niepowodzenia wyborczego.
W rzeczywistości jednak prawdziwym powodem potknięcia był fakt, że już przed wyborami kartka z najgłębszymi życzeniami premiera Izraela zapisana była niewłaściwym tekstem. Dalsza rozbudowa osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu Jordanu, która przygniata budżet państwa ciężarem wielu miliardów dolarów, zajmowała tam znacznie więcej linijek niż podstawowe problemy ekonomiczne przeciętnych Izraelczyków. Takich błędów wyborca nie wybacza. Zamiast spodziewanych 65, a może nawet 70 mandatów, jego koalicja przypuszczalnie będzie musiała się zadowolić 61 posłami w 120-osobowej Izbie Ustawodawczej. Wystarczy, aby utworzyć rząd, nie wystarczy, aby skutecznie rządzić.
40 dni
Ordynacja wyborcza daje politykom 40 dni na utworzenie nowego gabinetu. Prezydent nakłada ten obowiązek na kandydata, który ma największe szanse powodzenia. W przypadku fiaska powierza misję powołania rządu innemu politykowi. Takie niepowodzenie spotkało Cipi Liwni, przewodniczącą partii Kadima, która w poprzednich wyborach zgarnęła największą liczbę mandatów, ale nieskłonna do ustępstw nie zdołała utworzyć koalicji. Prezydent musiał powierzyć tę funkcję Netanjahu.