Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Kwestie czasu

Misja w Mali - także nasza wojna

Kryzysy takie jak w Mali wcale nie muszą być zaskoczeniem.

 „Nasi wrogowie działają szybko i my też musimy działać szybciej”, mówi o sytuacji w Mali minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. I twierdzi, że państwa Unii Europejskiej powinny wzmocnić współpracę wojskową, by sprawniej radzić sobie z wyzwaniami podobnymi do rebelii islamistów w Afryce Zachodniej. Racja, tylko sęk w tym, że kryzys w Mali wcale nie rozwija się w jakimś wyjątkowo ekspresowym tempie – po prostu nie został na czas doceniony przez europejskich i amerykańskich polityków i ekspertów od polityki międzynarodowej, którzy konsekwentnie ignorują sprawy Afryki albo w najlepszym przypadku biorą je „na przeczekanie”. W nadziei, że efekty wojen domowych, czystek etnicznych, głodu, biedy, handlu narkotykami, terroryzmu i innych okropności nie od razu staną się problemem w Europie, a ich rozwiązanie przez ewentualną interwencję można przełożyć na później – po tym, jak rozwiążemy nasze europejskie problemy, po najbliższych wyborach albo chociaż na przyszły rok.

W Mali nieciekawie dzieje się od wielu miesięcy . Już zeszłej wiosny część niższych rangą wojskowych przeprowadziła zamach stanu, a ten wykorzystali rebelianci z północy kraju. USA i Europa nie interweniowały także, gdy latem islamiści na podbitych terenach zaprowadzili szariat i wzywali do dżihadu w regionie. W tym czasie tzw. społeczność międzynarodowa, głównie Unia Europejska – zajęta własnym kryzysem i m.in. wojną w Syrii – zwlekała. Jeszcze na początku tego roku wspominano, że ewentualna interwencja mogłaby zacząć się najwcześniej za kilka miesięcy, w drugiej połowie roku, może jesienią. Wszystko przyspieszyła dopiero kolumna rebeliantów, która w pierwszych dniach stycznia wypuściła się daleko w stronę malijskiej stolicy, zagroziła strategicznym mostom na Nigrze i sprowokowała Francję, ubłaganą do działania przez rząd w Bamako.

Reklama