Jeśli wierzyć polskim mediom, premier jedzie do Brukseli „walczyć” o pieniądze dla Polski, a szczyt unijny to „bój” o przyszłość Europy. Rzeczywistość wygląda nieco inaczej – Tusk będzie świadkiem kompromisu między płatnikami, którzy chcą ciąć bardzo dużo (Wielka Brytania), a tymi, którzy chcą ciąć sporo (Niemcy). Beneficjenci mają tu niewiele do powiedzenia, a najmniej Polska, która z następnego budżetu wyjmie najwięcej spośród wszystkich państw Unii. Nawet gdyby Tusk chciał szarżować, nie ma o co kruszyć kopii.
Retorykę walki o unijne pieniądze zapoczątkował Leszek Miller podczas ustalania poprzedniego budżetu. Od tamtego czasu wszyscy premierzy jeżdżą do Brukseli „walczyć”, ale w kuluarach szczytów robią to, co pozostali – handlują, wymieniają ustępstwa za poparcie, budują koalicje, słowem negocjują. Problem pojawia się wtedy, gdy trzeba wyjść do mediów i pokazać łupy, najlepiej wydarte Niemcom. Jak ostatnio w listopadzie: Tusk wygrał, bo w negocjacjach mógł stracić najwięcej pieniędzy, a wybronił od cięć prawie wszystko. Ale z batalistycznego punktu widzenia przegrał – musiał tłumaczyć się z utraty 1,5 mld euro na flance spójności.
Bitewne opowieści z Brukseli infantylizują debatę w Warszawie. Weźmy budżet: pod koniec tygodnia premier wróci, daj Bóg, z obiecanymi 300 mld zł i na tym dyskusja o funduszach europejskich się zakończy. Tymczasem tutaj powinna się dopiero zaczynać – od pytania, jak sensownie wydać te pieniądze, by podbudować konkurencyjność polskiej gospodarki przed wejściem do strefy euro. Z tego należy rozliczać rząd, bo na sposób wydawania funduszy Tusk ma większy wpływ niż na ich łączną wysokość. Ale do tej rozmowy trzeba uzbroić się w wiedzę i przestać rozmawiać o Unii jak o zabawie ołowianymi żołnierzykami.