Ta próba – podobnie jak grudniowy test rakiety balistycznej i podobno skuteczne wyniesienie na orbitę czegoś, co stało się sztucznym satelitą Ziemi – zrujnowała nadzieję, że młody dyktator Kim Dzong Un odmieni rychło oblicze reżimu.
Podejrzewano wręcz, że razem z prezydentem-elektem z Południa, panią Park Geun-hye (obejmie urząd 25 lutego) mógłby doprowadzić do nowego otwarcia, odwilży, normalizacji. Przełomu. Zamiast tego rozczarowuje. Epizod w szwajcarskiej szkole średniej i przywiązanie do koszykówki to wszystkie przejawy okcydentalizacji, która miała ponoć przełożyć się na jego polityczny kurs. Tymczasem w polityce kroczy ścieżką wytyczoną przez ojca – zimnej wojny z całym światem i szantażowania wszystkich dookoła. Północ znów działa jak terrorysta, bierze za zakładników własnych obywateli i bezpieczeństwo regionu. Kim argumenty ma więc świetne, a dokonania ojca uczą, że po każdym teście – za cenę jakichkolwiek ustępstw, które Południe i Ameryka zawsze uznają za swój sukces – można wytargować np. pomoc żywnościową dla głodujących poddanych. A młodziak nie sięgnął jeszcze do innych środków z repertuaru ojca: ostrzału artyleryjskiego terytorium południowego sąsiada albo zatopienia jego okrętu.
Próba atomowa pogryza popularne ostatnio założenie, że to Chińczycy z tylnego siedzenia sterują satrapią w Pjongjangu. Jeśli tak jest rzeczywiście, to przychodzi im to z dużym trudem. Owszem to Chiny są głównym sponsorem reżimu, to na nie przypada 70 proc. handlu Korei Północnej, jednak gospodarka nie przekłada się na utrzymywanie Koreańczyków w ryzach. Ilekroć spikerzy północnokoreańskiej telewizji drżącym z przejęcia głosem przepowiadają następne loty rakiet i wybuchy bomb, chińscy towarzysze naciskają na Koreańczyków, by prób zaniechali.