Ach, ta kościelna dialektyka. Kiedy Jan Paweł II przytłoczony ciężką chorobą trwał na tronie papieskim, mówiono: niesie swój krzyż do końca, jakie to wielkie. Przekonywano się wzajemnie, że tak papież nas wychowuje do tajemnicy cierpienia i śmierci; że to źródło pociechy dla starych i chorych, lekcja męstwa i dojrzałości chrześcijańskiej.
I co? Kiedy Benedykt XVI ogłosił, że zrzeka się urzędu, słyszymy od tych samych biskupów, że to decyzja odważna i dojrzała. Gdy kardynał Dziwisz przypomniał hasło z czasów agonii Jana Pawła II: „nie schodzi się z krzyża”, w polskim Kościele zapadło niezręczne milczenie. Biskupi oświadczyli za to, że przyjmują decyzję Benedykta „z wiarą i zaufaniem”. Dziwisz musiał dopowiadać, że został źle zrozumiany. On też przyjmuje abdykację z powagą i wzruszeniem. Po 11 lutego mamy więc w Kościele dwie opcje: krzyżową i abdykacyjną. To w końcu która opcja bardziej pasuje do wizerunku papiestwa? Świadectwo Wojtyły czy Ratzingera o tym, co znaczy być następcą Piotra?
Ta dyskusja w Kościele narasta. Nie zdusi jej wysyp laurek na cześć Benedykta. W stylu autorów z endecko-katolickiego „Naszego Dziennika”, którzy pokrętnie tłumaczą, że Jan Paweł II uczył nas cierpienia i umierania, a Benedykt XVI – pokory i odpowiedzialności za Kościół. A Wojtyła „na krzyżu” nie uczył katolików pokory i odpowiedzialności? Mało przekonująco brzmią te próby rozbrojenia miny za pomocą dewocyjnych frazesów i banałów.
„Gigant po gigancie” – pisze kard. Nagy o papieżach Ratzingerze i Wojtyle. „Nigdy nie uchylał się od służby” – to abp Mokrzycki o tym pierwszym. Ale fakt jest taki, że jednak się uchylił. Na tym polega problem, który teraz próbuje się zagadać odami do Benedykta.