1
Philip Limunya miał nadzieję, że nie odważą się zaatakować kościoła. Wkoło płonęły już chaty sąsiadów, napastnicy wyciągali ludzi na podwórze, tłukli pałkami, cięli maczetami, strzelali z łuków. Były wrzaski, płacz, przekleństwa. I krew, dużo krwi. Komu się udało, uciekał przez pola, do miasta. 16-letni wówczas Philip i jego matka pobiegli do kościółka; sądzili, że tam będzie bezpiecznie. W środku było już pełno ludzi. Napastnicy otoczyli świątynię, podłożyli ogień pod zaryglowane drzwi. Ludzie zaczęli się dusić, kościół wypełniły odgłosy kaszlu, krzyków, szlochów. Komu udało się wydostać, trafiał pod grad kamieni, uderzeń pałek, ostrza maczet. Philip i jego matka, poturbowani i poparzeni, zdołali uciec. Spędził w szpitalu ponad cztery miesiące. Jego ręce, ramiona i część tułowia noszą do dziś ślady poparzeń – skóra wygląda jak krepina. Matka nie wyszła z traumy.
1 stycznia 2008 r. w kościółku w Kiambaa na wiejskich przedmieściach Eldoret – miasta w regionie Wielkiego Rowu, dokąd turyści przyjeżdżają na safari – sąsiedzi spalili 35 sąsiadów. Po kościółku nie ma śladu. Jest ogrodzony teren porośnięty trawą, drewniane krzyże, przy 15 z nich informacja, że ofiary nie zidentyfikowano.
28-letni dziś George Macharia widział wszystko z odległości może stu metrów. Nie miał odwagi biec na ratunek swoim. Wielu odważnych pocięły maczety. W kościółku spłonęła dwuletnia córeczka kuzyna, Joyce Njoki Macharia. Gdy napastnicy zbliżali się do chaty, George uciekł. Razem z tysiącami uchodźców schronił się na stadionie. 10 tys. innych znalazło azyl na posesji diecezji katolickiej (– Mój Boże, co tu się działo!