Leciwy już „nowy filozof” Bernard-Henri Lévy ogłosił manifest „Europa albo śmierć” z dramatyczną puentą: „Bez rezygnacji z kompetencji państwa narodowego i wyraźnej porażki »suwerenistów«, którzy swe narody prowadzą do zguby, euro rozpadnie się, tak samo jak rozpadłby się dolar, gdyby 150 lat temu w Ameryce zwyciężyli secesjoniści. Kiedyś mawiano: socjalizm albo barbarzyństwo, dziś należy powiedzieć: unia polityczna albo barbarzyństwo”. Manifest podpisali m.in. Salman Rushdie, Claudio Magris, Antonio Lobo Antunes, Fernando Savater, Julia Kristeva, Juan-Luis Cebrian, Peter Schneider, Vassilis Alexakis, Hans Christoph Buch, Umberto Eco i Gÿorgy Konrád.
Nie jest to pierwszy taki manifest intelektualistów na rzecz pogłębienia jedności Europy. Latem ubiegłego roku z podobnym – choć bardziej konkretnym – wystąpili w Niemczech Ulrich Beck i Jürgen Habermas. Jesienią otuchy Europejczykom miała dodać pokojowa Nagroda Nobla dla Unii. Zasłużona, jeśli spojrzeć na powojenny dorobek EWG i UE, na łagodzenie dziedzicznych wrogości. Ale – podobnie jak ta dla Obamy w 2009 r. – trochę na wyrost. Bo akurat w 2012 r. UE to nie była harmonia, lecz harmider narodowych egoizmów. Jedni szefowie rządów przechwalali się w swoich krajach, ile to dla kraju wyciskają z Brukseli. Inni z kolei zapewniali, że nie będą więcej płacić na śródziemnomorskich darmozjadów. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron wybrzydzał na Brukselę jako biurokratyczne monstrum. Po czym media wyliczyły, że co najmniej czterystu eurokratów z Brukseli zarabia więcej niż Angela Merkel.