Oto bracia Castro, tyle że nie z Kuby, lecz z Teksasu. Jeden może być kiedyś prezydentem. Są politykami Partii Demokratycznej w USA. Julián (z lewej) jest merem San Antonio. Joaquín – kongresmenem. Mają meksykańskie korzenie i prawdopodobnie błyskotliwe kariery polityczne przed sobą. Julián wygłosił w zeszłym roku na krajowym zjeździe Demokratów ważne przemówienie. To jemu wróżą, że będzie „latynoskim Obamą”. Obaj po prestiżowych uniwersytetach, z „powerem” po matce, która organizowała politycznie meksykańskich imigrantów w stanie kontrolowanym politycznie przez białych republikanów.
Mają po 38 lat, ale Julián jest o minutę starszy. Rodzice nie byli małżeństwem, rozeszli się, gdy bliźnięta były jeszcze małe, ale oboje się o nich troszczyli, tak jak ich uboga babka dbała wcześniej o edukację córki Rosie, matki braci. Bracia są prawie nieodróżnialni. Do tego stopnia, że przed laty Joaquín zastąpił brata w pewnym momencie jego kampanii wyborczej na burmistrza i nikt wśród tysięcy ludzi na paradzie zamiany nie zauważył. Na razie burmistrza rozpoznają po obrączce, brat jeszcze jest kawalerem. Rywalizacji między nimi nie widać, bo jeden jest rządcą, drugi prawodawcą. Ale za jakiś czas, kto wie? Stawiają sobie podobne ambitne cele: inwestować w edukację i odebrać Teksas republikanom. Naprzód!