W obozie pracy na obrzeżach Dubaju ciemnoskórzy pędzą bimber. Bimber, mówią, pomaga zapomnieć – o domu, o rodzinie; o tym, że harują cały dzień, a potem tylko obiad, TV i spać. Karim dzieli pokój z pięcioma innymi Hindusami. Jakieś sześć, może siedem metrów kwadratowych, metalowe piętrowe prycze, a na nich gąbkowe materace. W kącie sterta aluminiowych garnków i malutki telewizor załączony na bollywoodzkie filmy. – Kiedyś upychano po osiem osób na taki pokój, ale teraz rząd nie pozwala – mówi Karim. Mają jedną pralkę na stu robotników i komunalne prysznice (rurki z wodą, kafelki od podłogi po sufit). – Rano jeszcze jest czysto – mówi Karim – ale wieczorem, jak się wszyscy zjadą z robót, robi się niesamowity bajzel. Za dużo facetów na za małej przestrzeni.
Sonapur – z hindi Miasto Złota (jak to miejsce ironicznie nazywają jego mieszkańcy) – to jeden z największych obozów pracy na świecie. Szacuje się, że mieszka tutaj ponad 200 tys. osób, niemal wyłącznie młodych mężczyzn z Indii, Pakistanu i Bangladeszu, z domieszką Afrykanów i Arabów. Wiatr unosi pył z pustyni, wwiewa go na drogi, do budynków. Znad gigantycznego wysypiska śmieci podrywa się z piskiem stado ptaków. Na horyzoncie ledwo rysuje się cień strzelistych wież Financial Centre i tej najwyższej z nich (i wciąż najwyższej na świecie), niemal 830-metrowej, przekłuwającej chmury Burj Khalifa. Tylko ten widok i futurystyczne, klimatyzowane przystanki autobusowe przypominają, że wciąż jest się w bogatym Dubaju, mieście Maybachów, ekskluzywnych centrów handlowych i pokoi hotelowych, gdzie noc kosztuje 18 tys.