Uwagę świata przez ostatnie dwa lata przykuwały zmiany, które jeszcze niedawno trudno byłoby sobie wyobrazić. Nastąpiło polityczne otwarcie części świata arabskiego, Afryki i Azji – kilku najbardziej stłamszonych społeczeństw na Ziemi, w których nie spodziewano się takich wydarzeń. Birma, gdzie jeszcze sześć lat temu agresywna junta kazała strzelać na ulicach do ubranych w czerwone szaty mnichów, przez minione dwa lata była świadkiem formalnej i – wiele na to wskazuje – realnej przemiany ku cywilnej, demokratycznej władzy. Autokratów od dawna rządzących w Tunezji, Egipcie i Libii obaliły ludowe rewolucje, a obywatele w tych krajach przynajmniej sprawiali wrażenie zadowolonych z zewnętrznych oznak wolności.
– Arabska wiosna to triumf demokracji – mówił w zeszłym roku Moncef Marzuki, wcześniej działacz praw człowieka, teraz prezydent Tunezji. „Arabowie dali własną odpowiedź gwałtownemu ekstremizmowi oraz poniżającym reżimom, które my popieraliśmy. To się nazywa demokracja” – pisał Thomas Friedman, publicysta „The New York Timesa”. Nie wierzcie w ten szum. W rzeczywistości demokracja się zwija. Kilka państw w Afryce, świat arabski i Azja nieco się otworzyły, ale w innych krajach, które kiedyś uchodziły za przykłady politycznych zmian, niepowodzenie demokracji staje się przygnębiająco powszechne. Według organizacji Freedom House poziom globalnej wolności w 2012 r. nadal spadał –przez siódmy rok z rzędu. Rekordowo długotrwała tendencja.
Arabska wiosna nie tylko doprowadziła do tego, że tacy dyktatorzy jak Baszar al-Asad w Syrii czy rządząca Bahrajnem rodzina Chalifów chowają się teraz po całym regionie. Zmusiła też autokratów na całym świecie do zaostrzenia kursu wobec swych obywateli. Chiny cenzurują nawet zaszyfrowane wyrazy protestu.