Artur Domosławski: Jakie są największe wyzwania, z którymi musi mierzyć się każdy, kto zajmuje się pomocą humanitarną w Sudanie Południowym?
Roman Majcher: Po pierwsze, skala. Przyjmujemy, że w Sudanie Południowym mieszka 10 mln ludzi, być może nawet 3,5 mln potrzebuje natychmiastowej pomocy humanitarnej. Tu nie chodzi o jakość ich życia, o ubóstwo, lecz o być, albo nie być. Nawet jeśli okazałoby się, że tak liczba jest nieco mniejsza, np. 2 mln, to i tak jedna piąta ludności wymaga natychmiastowej interwencji, bo za chwilę może jej nie być. To szokujący odsetek.
Po drugie, kompleksowość wyzwań. Czasem mówi się, że po pół wieku wojen domowych ten kraj wymaga odbudowy. To nieprawda. Tu trzeba zbudować – nie odbudować - wszystko od początku. Nie chodzi tylko o infrastrukturę, ludzie muszą nauczyć się żyć ze sobą w pokoju, to zaczyna się od relacji międzysąsiedzkich. Do tej pory zawsze było tak, że ten kto silny, tego racja na wierzchu, tu nikt nikomu nie popuścił. Przemoc była obowiązującą walutą.
Dalej – spójrzmy na dane. 60-70 proc. ludzi to analfabeci. Umieralność matek po porodzie w Sudanie Południowym to ponad 2 tys. zgonów na 100 tys. porodów, w Polsce – pięć, różnica czterystokrotna! Kraj leży na bagnach, ma więc dużo wody, ale tylko 50-60 proc. ludzi ma dostęp do wody zdatnej do picia. To oznacza, że blisko połowa pije wodę szkodliwą dla zdrowia i niebezpieczną dla życia. Do tego mamy konflikt z Sudanem północnym i niezliczoną liczbę lokalnych konfliktów etnicznych. Wymieniać dalej?
Co to wszystko praktycznie oznacza dla ludzi i organizacji zajmujących się pomocą humanitarną?
Na przykład, że pomoc trzeba planować dużo dokładniej, dużo bardziej naprzód niż gdzie indziej.
Często nie mamy czasu na dyskusje, musimy działać natychmiast. Zwłoka może kosztować życie setek, czasem tysięcy ludzi - mówi Roman Majcher, szef ECHO, agencji pomocy humanitarnej Unii Europejskiej, na Sudan Południowy.
Reklama