Jim Clancy, który dla CNN relacjonował wiele konfliktów zbrojnych, tym razem ze zdziwieniem donosił, że seulczycy kompletnie nie przejmowali się serią wojennych gróźb Kim Dzong Una i traktowali je jako coś absolutnie oczywistego, spodziewanego i równie naturalnego jak nadejście wiosny. Tymczasem 10-milionowy Seul (w regionie stołecznym mieszka połowa państwa, czyli aż 26 mln ludzi) leży 40 km od granicy z Północą. Samochodem od granicznych zasieków z drutu kolczastego do centrum miasta jedzie się około godziny. Artyleryjski pocisk wystrzelony z działa z terytorium komunistycznej Korei pokonuje ten dystans około minuty.
W stolicy nie przeprowadzano próbnych alarmów, nie ćwiczono ewakuacji do schronów ani nie odwołano żadnych imprez kulturalnych, w tym wystawy mistrzów malarstwa czeskiego i przeglądu dorobku duńskich ilustratorów książek dla dzieci. 30 marca, w dniu, kiedy Północ ogłosiła, że obie Koree „są w stanie wojny”, na Południu ruszył tegoroczny sezon ligi bejsbolu, bardzo w kraju popularnego. Stadiony były pełne, tak samo na meczach piłkarskich. Klienci nie szturmowali sklepów spożywczych i banków, seulska giełda zareagowała spokojnie, delikatnymi spadkami, bardziej nerwowi okazali się nabywcy koreańskich obligacji skarbowych, którzy wywindowali ich cenę do najwyższego poziomu od października.
Oczywiście informacje dochodzące z Północy trafiły na pierwsze strony gazet, ale jeśli ktoś się naprawdę kłopotał, to najstarsi Koreańczycy, którzy pamiętali koszmar wojny domowej, w wyniku której Seul był zniszczony jak Warszawa, a rodziny zostały rozdzielone na zawsze. Młodsi bratobójczy konflikt znają z opowieści rodziców, dziadków lub ze szkoły, krewnych zza granicy nie widzieli nigdy i na co dzień raczej o nich nie myślą. Północ to dla nich fantasmagoria, daleki świat z filmu science fiction, gdzie ich rówieśnicy, z powodu niedożywienia kilka centymetrów niżsi, nie mają dostępu do Internetu.