Darek i Piotr już nie pamiętają, jak się spotkali, na dworcu, a może w jadłodajni. Obaj przyjechali bez planu, ponad rok temu. Chcieli zobaczyć, jak tu jest, zarobić. - Wszyscy mówili, że w Berlinie jest lepiej - Darek niechętnie opowiada o życiu w Polsce. - Różne rzeczy się robiło. Piotr był malarzem, kładł glazurę. W Berlinie pracował tylko Piotr, dwa miesiące na budowie. Potem praca się skończyła, więc zbierali butelki. W zasadzie nie wiedzą, jak tu pracy szukać, choć wiedzą, że nie przez innych Polaków: - Oni oszukują. Raz pośrednik wyłudził pieniądze, niby za pracę. I zniknął. A po niemiecku się nie dogadają. - Ale źle nie jest – Piotr pokazuje plik banknotów. Wieczorami grzeją się w przedsionku banku, obok bankomatów. Otwierają klientom drzwi, mówią Guten Tag, zawsze coś skapnie. Na oko tyle, że mogliby wynająć pokój. Ale wolą spać pod schodami. - Szkoda pieniędzy.
Darek i Piotr są jednymi z kilku tysięcy bezdomnych Polaków w Berlinie. To prawdopodobnie największa grupa narodowościowa na ulicach niemieckiej stolicy. Oficjalnych statystyk brak, ale organizacje pozarządowe oceniają, że nawet połowa wszystkich bezdomnych to nasi rodacy. Od czasu wejścia Polski do Unii to tendencja rosnąca - wynika z obserwacji pracowników społecznych. - Podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu mieliśmy trzech, czterech Polaków na noc, dziś jest ich nawet 30-40 na 100 nocujących - mówi Ulrich Neugebauer, kierujący noclegownią Stadtmission przy berlińskim Dworcu Głównym.
To najczęściej mężczyźni, samotni, a przynajmniej sami w Niemczech, choć kiedyś było w noclegowni małżeństwo z Pomorza. Dość młodzi, od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, ale wyglądają na znacznie starszych. Do Berlina przybywają Polacy z całego kraju, dominują jednak ci z województw przygranicznych, bądź mających przynajmniej dobre połączenie komunikacyjne z niemiecką stolicą, a więc często i tradycję migracji zarobkowej. Jest sporo osób z zachodniopomorskiego, lubuskiego oraz Górnego i Dolnego Śląska. Ale zdarzają się i tacy ze ściany wschodniej, czy z Warmii. Ci to prawie zawsze „bezdomni z przypadku”, czyli tacy, którzy przyjechali do Niemiec do pracy.
Mityczne tysiące euro
Bezdomność dotyka głównie nową imigrację. Ci ze „starej” przeważnie mają ustabilizowaną sytuację, staż pracy, prawo do pomocy społecznej – chyba, że pracowali tu nielegalnie, bo tak było wygodniej dla pracodawcy i pracownika. Ale większość bezdomnych przybywała falami: po wejściu do Unii, potem po rozszerzeniu strefy Schengen, a w końcu po 2011 r., kiedy Polacy otrzymali nieograniczone prawo do pracy i – przynajmniej jak wielu sądziło - do pomocy społecznej.
- „1300 euro zarobi czeladnik, 3000 magazynier” - cytuje polskie media Witold Kamiński, pracujący w Polskiej Radzie Społecznej w Berlinie. - Praca miała leżeć na ulicach, bo Niemcy byli zbyt leniwi, by pracować. A nawet z samych zasiłków dało by się wyżyć. To samo powtarzali potem ludzie, którzy w Radzie szukali pomocy. W rzeczywistości trzy tysiące euro zarabia ktoś z dobrymi kwalifikacjami, ze znajomością języka i niekoniecznie w Berlinie, czy wschodnich landach, mówi Kamiński. Jego zdaniem, do losu bezdomnych Polaków przyczyniły się media. - Wyssane z palca mity spowodowały, że przyjechali ci, którzy nie mieli szans.
Szanse na dobrą pracę mają specjaliści: inżynierowie, lekarze, czy niektórzy technicy. Ale choć stanowią oni tylko mniejszość polskich imigrantów, ich sukces postrzegany jest w Polsce jako reguła. O tych, którym się nie udało, mówi się niechętnie.
Część bezdomnych Polaków nie planowała szukać w Berlinie pracy. Już w Polsce żyli na ulicy. Bezdomność w Niemczech nie jest dla nich degradacją, wręcz przeciwnie – tu liczą na wygodniejsze życie. Niektórzy przyjeżdżają tylko sezonowo, żeby przetrwać zimę. Berlin ma tę przewagę nad innymi niemieckimi metropoliami, że leży blisko granicy - łatwo i tanio można się tu dostać. Tacy bezdomni najczęściej szukają tylko doraźnej pomocy: opieki medycznej, miejsca do spania, nowego ubrania. Inni mają w Polsce jakieś niewielkie wyroki za drobne kradzieże, czy niezapłacone alimenty. W Niemczech policja ich nie ściga.
Nie płacisz podatków – nie licz na pomoc
- Spora część tych na ulicy naprawdę chciała pracować - mówi Kamiński. - Tyle, że miała nierealne oczekiwania. To często mieszkańcy małych miasteczek, od dawna bezrobotni, bez kwalifikacji i znajomości języka. Przyjeżdżali w ciemno, bo uwierzyli w doniesienia mediów o czekającej pracy. Ale nie czekało nic. Akurat w Berlinie o pracę nie jest łatwo. Bezrobocie tu wysokie, konkurencja spora.
Inni mieli już obiecaną konkretną pracę. Na miejscu okazywało się, że praca jest nie na miesiące, jak im obiecywano, a na parę dni. Albo pracowali wiele miesięcy, ale pracodawca zniknął nie płacąc. Albo płacił, ale po 50 euro na tydzień. Bo „interesy źle idą, ale w przyszłym miesiącu będzie lepiej”. To akurat tyle, by starczyło na jedzenie, ale już nie na mieszkanie. Płacili z przywiezionych oszczędności. Pieniądze się skończyły, wylądowali na bruku. Albo też pracodawca nie odprowadzał składek i nie mają prawa do żadnych świadczeń.
A niemieckie państwo jest opiekuńcze, ale tylko wobec swoich obywateli, albo tych, którzy przynajmniej płacą tu podatki. - Jak przyjedziesz do Niemiec, to najpierw masz obowiązki: wykazanie się środkami do życia i płacenie podatków. I dopiero wtedy masz też prawa – mówi Kamiński. Cudzoziemiec, który w Niemczech nigdy nie pracował, nie ma szans na pomoc społeczną, poza doraźną. Wyjątkiem są ludzie, którzy przyjechali tu jako dzieci, czy partnerzy Niemców. Obywatele krajów unijnych mają prawo do swobodnego przemieszczania się, by szukać pracy, a nie wyższych zasiłków. Jeżeli nie można udowodnić, że się pracowało, to istnieje podejrzenie, że przeprowadzka umotywowana była chęcią życia na garnuszku niemieckiego państwa. Jeśli praca jest niskopłatna, urzędnik też może odrzucić wniosek o zasiłek: bo było się świadomym, że nie da się samemu utrzymać. Czyli przyjechało się nie do pracy, ale po zasiłek. Koło się zamyka. Bezpośrednio po wejściu Polski do Unii, urzędnicy czasami błędnie przyznawali zasiłki. Stąd legenda opiekuńczych Niemiec. Teraz, w biedniejących Niemczech, urzędnicy są bardziej skrupulatni. Albo zarabiasz i sam się utrzymujesz, albo wracasz do domu. Albo lądujesz na ulicy.
Lepiej ulica, niż „szczurownia”
Dosłownie na ulicy. Bo choć w noclegowniach Polaków coraz więcej, trafia tam tylko nieliczna część bezdomnych Polaków. Dla większości z nich schronisko to ostateczność, tylko podczas większych mrozów, albo choroby. - Można tam jakiegoś syfa złapać, albo cię okradną - mówi Piotr. Na początku nocował parę razy w schronisku przy dworcu głównym, popularnie zwanym przez Polaków „szczurownią”. Spali na materacach na podłodze, w stołówce, na korytarzu, bo w salach już miejsca nie było. W ostatnich latach, na skutek zwiększenia się liczby bezdomnych, głównie cudzoziemców, Berlin boryka się ze zbyt małą liczbą miejsc noclegowych dla bezdomnych. Podczas największych mrozów warunki przepełnienia nie da się uniknąć. Wszy, świerzb, choroby przenoszą się w takich warunkach łatwo, agresja też rośnie. – Lepiej na swoim - mówi Piotr. „Swoim”, czyli dużej wnęce pod schodami do budynku mieszkalnego w Lichtenbergu, dzielnicy we wschodnim Berlinie. To ich stałe miejsce na noc.
Bezdomni Polacy nie żyją w jednym skupisku. Żyją tam, gdzie inni bezdomni. Większość dzień spędza w centrum, na Alexanderplatz, w okolicach dworca Zoo i Kudammu – znanej alei handlowej, czy na trasie kolejki miejskiej S-bahn między Charlottenburgiem a Lichtenbergiem, czy metra U1, między dworcem Zoo a Warschauer Strasse. W nocy śpią na dworcach, w przejściach podziemnych, pustostanach, najczęściej w obrębie tzw. Ringu - szybkiej kolejki miejskiej, której linia zatacza koło wokół centralnych dzielnic.
Zagrożenie czeka na ulicy
Dla Niemców problem bezdomnych Polaków to przede wszystkim problem logistyczny, estetyczny i humanitarny. Nie są postrzegani jako zagrożenie. Jeżeli już, to raczej sami stają się ofiarami, czy to neonazistów, czy własnych kolegów. W berlińskich statystykach policyjnych w liczbie popełnianych przestępstw Polacy zajmują niechlubne, drugie miejsce wśród cudzoziemców, po Turkach, ale to nie bezdomni dominują wśród nich. Z pięciu tysięcy przestępstw dokonanych w Berlinie w zeszłym roku przez Polaków, połowy dokonali nasi rodacy zameldowani w Berlinie, drugą połowę ci, którzy, przynajmniej oficjalnie, mieszkają w innych niemieckich landach, albo w Polsce. Oficjalnie - to znaczy, że taki adres figuruje w ich dokumentach. Czy adres jest aktualny i gdzie w praktyce mieszkają zatrzymani, w policyjnych statystykach nie gra już roli. Jeżeli zatrzymany nie ma żadnego dokumentu tożsamości, będzie odnotowany w kategorii „inni”.
Polscy bezdomni nie popełniają zwykle poważniejszych przestępstw. Jeśli już wpadają, to na drobnych kradzieżach i wykroczeniach: alkoholu, jedzenia, papierosów, albo za jazdę bez biletu, palenie, czy picie w miejscach niedozwolonych. Często zdarzają się też bójki i awantury, zwłaszcza pod wpływem alkoholu. Tu Polacy dominują - mówią pracownicy noclegowni. Nieznajomość języka, wyobcowanie, tylko wzmacniają agresję. Wiele przypadków przestępstw, które mają miejsce w środowisku bezdomnych, gdzie zarówno ofiarami, jak i sprawcami są oni sami, pozostają nieodnotowane. Poszkodowani nie zgłaszają ich na policję. Stąd brak informacji o pobiciach, czy napastowaniu seksualnym i gwałtach, którymi zagrożone są zwłaszcza bezdomne kobiety. Jak mówią streetworkerzy, w prawie każdym tygodniu stykają się z pobitym bezdomnym Polakiem.
Wracać chcą nieliczni
Władze Berlina długo wierzyły, że problem sam się rozwiąże. Że Polacy nie będą chcieli żyć na ulicy i będą wracać do kraju. Ale było wręcz przeciwnie – przyjeżdżali nowi. Pracownicy noclegowni zaczęli uczyć się polskiego, by porozumieć się ze swoimi podopiecznymi. Berlińska organizacja „Frostschutzengel”, „Anioły chroniące przed mrozem”, powołana została w listopadzie zeszłego roku. Dwóch z trzech zatrudnionych w niej pracowników społecznych to Polacy, trzecia to Niemka, znająca języki wschodnieuropejskie. Podstawowym celem ma być wyjście z bezdomności – wszystko jedno, czy w Polsce, czy w Niemczech. Dlatego Aniołowie nie tylko pomagają w powrotach, ale i informują o realnych możliwościach tych, którzy wracać nie chcą. W Hamburgu, w podobnym projekcie, realizowanym we współpracy z polskim konsulatem i fundacją Barka, w ciągu dwóch lat polscy streetworkerzy pomogli niektórym bezdomnym Polakom w znalezieniu pracy, nakłonili też do powrotu 250 innych.
W Berlinie na razie to nie działa. W ciągu poprzednich dwóch sezonów pracownikom społecznym udało się przekonać do powrotu kilkunastu Polaków. Tyle, że większość znów wróciła do Berlina. Ci, którzy nawet w Polsce byliby bezdomnymi, w Berlinie mają lepiej. - Łatwiej tu dorobić parę euro, czy przy jakiejś dorywczej pracy, czy zbierając butelki - mówi Witold Kamiński. - Berlińczycy są też bardziej tolerancyjni i zawsze rzucą jakieś drobne, mimo, że domyślają się, że to na alkohol.
Ci, którzy dopiero w Niemczech wylądowali na ulicy, raczej do Polski nie wracają. Wielu się wstydzi – co powie rodzinie i sąsiadom, którzy wiedzą, że pojechał do Niemiec, a zamiast zarobić, stracił wszystkie oszczędności. Inni ciągle mają nadzieję, że los się odmieni i znajdą uczciwą pracę. Czasami się tak zdarza. Ale najczęściej działa zasada serii. Zdesperowany człowiek bez pieniędzy łapie się każdej oferty i trafia tak samo. Potem dochodzi depresja i alkohol. I bezdomność.
- W najlepszym razie czeka ich wegetacja, a w najgorszym śmierć - mówi Patrycja Sczaniecka, Polka pracująca w noclegowni. System pomocy dla bezdomnych jest w Niemczech dobrze rozwinięty: programy odwykowe, pomoc w znalezieniu zatrudnienia, mieszkania chronione, gdzie bezdomni pod opieką pracownika socjalnego uczą się ponownie samodzielnego funkcjonowania. Ale ta pomoc też oferowana jest tylko obywatelom niemieckim. Ta swoista dyskryminacja jest uzasadniona obawą przed najazdem bezdomnych z zagranicy. - Mogą u nas przenocować, dostaną ciepły posiłek, ubranie. Mogą skorzystać z pomocy lekarzy wolontariuszy. Szpitale już nie chcą leczyć za darmo, a bezdomni Polacy nie są ubezpieczeni. Zostaną przyjęci w razie zagrożenia życia, ale już nie z powodu chorób przewlekłych, które są w ich przypadku nagminne - opowiada Sczaniecka. Polacy nie umierają w Berlinie z zimna, ale z chorób, albo po pobiciu. Sama zawsze namawia do powrotu: do rodziny, albo chociaż do kraju. Tam, gdzie będą mogli się porozumieć i wyleczyć.
Niedawno do Polskiej Rady Społecznej zadzwoniła kobieta ze Śląska. Pytała, jak znaleźć mieszkanie. - Spytałem, czy ma pracę. Odpowiedziała, że słyszała, że w pizzerii można zarobić nawet 3000 euro, z tego można wyżyć. A pizzeria jest przecież na każdym rogu - Kamiński uśmiecha się smutno. Petentów w najbliższym czasie raczej nie ubędzie.