Jedna kadencja wbija w pychę. Trzy kadencje – po trzykroć. Premier Recep Tayyip Erdoğan, który rządzi Turcją już ponad dekadę, pogubił się w swojej nonszalanckiej retoryce wobec demonstrujących na ulicach Stambułu czy Ankary. Ci ludzie, nazywani przez premiera bandytami i złodziejaszkami, mają rację, zarzucając mu, że zupełnie nie liczy się ze zdaniem innych. Traktując w ten sposób protestujących, Erdoğan pośrednio daje przyzwolenie na brutalność policji. To premier Turcji w dużym stopniu odpowiada za eskalacje ostatnich demonstracji.
Są jednak granice jego odpowiedzialności. Demonstranci perfekcyjnie wykorzystali kartę religijną w obecnym sporze. W zasadzie nie musieli się nawet starać. Rzucanie pod adresem premiera oskarżeń o islamizację Turcji szybko podchwycili od nich lokalni komentatorzy, a w ślad za nimi międzynarodowe media. Islamizacja, islamski – odmieniane na wszystkie możliwości to był strzał w dziesiątkę. Podskórnie niechętny islamowi Zachód dopisał sobie resztę historii: fala religijnych fundamentalistów wzbiera, zbliża się do Europy. Na placu Taksim opór stawili jej dzielni obrońcy laickiego państwa, stworzonego 90 lat temu przez Kemala Atatürka. Mamy więc kolejną obronę Konstantynopola przed hordami fanatyków.
Demokracja czy islam
Potem są już stereotypy jak z przewodnika: Turcja to zderzenie dwóch światów, toczy się tam odwieczna walka chrześcijaństwa, a teraz demokracji z islamem. Gdyby jednak zastanowić się, na czym ta islamizacja Turcji miałaby polegać, zostaną puste słowa. Bo jakie padają zarzuty? Premier Turcji narzuca obywatelom islamski model rodziny, domagając się od kobiet, aby rodziły minimum troje dzieci; walczy z piciem alkoholu i namawia ich do sięgania po ajran (posolony jogurt z wodą) zamiast piwa; zasugerował nawet ograniczenie prawa do aborcji, które w Turcji jest bardziej liberalne niż w większości krajów Europy.