Sąd Najwyższy wydał właśnie dwie ważne decyzje: uchylił ustawę o obronie małżeństwa, co przybliża legalizację małżeństw homoseksualnych w całym kraju, i otworzył stanom drogę do zmian ordynacji wyborczych bez zgody Waszyngtonu. Przy utrzymującym się klinczu między prezydentem Barackiem Obamą i Kongresem te decyzje były dla Amerykanów jak polityczne orzeźwienie.
Najwyższy organ amerykańskiej Temidy zajmuje się przede wszystkim oceną wyroków niższych sądów w sprawach federalnych. Analizuje też konstytucyjność decyzji podejmowanych przez prezydenta i Kongres. Otrzymuje również co roku ok. 10 tys. petycji – próśb o rozpatrzenie konkretnych spraw. Ostatecznie zajmuje się najwyżej setką z nich. Działa dodatkowo w wyjątkowo uroczystej i staroświeckiej oprawie. Ma ona stworzyć wrażenie, że wyroki sądu to orzeczenia bezosobowe, niepodlegające nastrojom czasu, wahaniom opinii publicznej, a zwłaszcza nieuwikłane w politykę. Czarne togi sędziów, ich dożywotnie urzędowanie (jeśli chcą), podniosły rytuał rozpoczęcia sesji ze staroangielskim „Oyez, oyez!” (w wolnym tłumaczeniu: „Uwaga, uwaga!”). Do tego dochodzi zakaz telewizyjnych transmisji z posiedzeń, tajność konferencji, gdzie decyduje się werdykt, niedostępność sędziów, których próbuje się izolować od medialnego cyrku popkultury (rzadko udzielają wywiadów, prawie nigdy telewizyjnych) – wszystko to ma umacniać przekonanie, że kierują się oni wyłącznie suchą, bezstronną analizą prawa. Są to jednak pozory.
„Ideał sądu-wyroczni jest mitem. Sąd Najwyższy zawsze był głęboko ludzką instytucją, gdzie element osobowości i temperamentu znaczy tyle samo co ideologia” – pisze w książce „The Supreme Court.