Bo to kraj o największej liczbie katolików na świecie.
Bo to największy kraj regionu, w którym żyją aż dwie trzecie wszystkich katolików w ogóle.
Bo tam właśnie Kościół traci wiernych na rzecz rywali – neozielonościątkowców - i potrzebuje wsparcia.
Bo ten kraj i region ogniskują odziedziczone po minionych dekadach i stuleciach kwestie biedy, wykluczenia, niesprawiedliwości społecznej – kwestie, które Franciszek najwyraźniej chce postawić w centrum pontyfikatu.
Bo to także trochę sentymentalna podróż na kontynent, z którego papież pochodzi.
(Niektórzy Brazylijczycy dodaliby, puszczając oko, że Brazylia także dlatego, że przecież Bóg jest Brazylijczykiem - dokąd więc, jak nie tutaj, miałby przyjechać w pierwszej kolejności ten Argentyńczyk.)
Papież Franciszek przyjeżdża do kraju, przez który przeszła w ostatnich tygodniach burza protestów społecznych. Demonstranci, głównie młodzi, domagali się lepszej edukacji, służby zdrowia i komunikacji publicznej. Jest w tym pewien paradoks: Brazylia przeżywa najlepszy okres swojej historii, miliony biednych zasiliło w ostatniej dekadzie klasę średnią, rząd prowadzi egalitarną politykę, bezrobocie jest bliskie zeru - choć widać też zwiastuny kłopotów: wzrost inflacji, spowolnienie wzrostu gospodarczego. Papież ma wyjść na przeciw krytyce i żądaniom demonstrantów. Wesprze ich wołanie o więcej etyki w polityce i troski o dobro wspólne.
Z pokładu papieskiego samolotu korespondenci donoszą, że w czasie rozmów z nimi Franciszek mało mówił o Kościele i Bogu, za to dużo o biednych i potrzebie inkluzji wykluczonych. Niepokoił się bezrobociem pokolenia młodych (raczej na świecie niż w samej Brazylii). „Grozi nam – powiedział do reporterów – że będziemy mieli całe pokolenie bezrobotnych.