Pekin już dobrze zdaje sobie sprawę, że koniunktura gospodarcza nieubłaganie słabnie. Do historii odeszły trzy dekady, gdy Chiny rozwijały się w średnim tempie 10 proc. rocznie. Ten błyskawiczny rozwój dźwignął biedny, rolniczy kraj i wprowadził go do grona światowych potęg. Zagwarantował też partii komunistycznej utrzymanie się u władzy, bo bogacący się Chińczycy nie upominali się o swobody polityczne.
Jednak ekspresowy wzrost zniknął i szybko nie wróci, szczególnie taki powyżej 8 proc. Ten poziom eksperci od spraw chińskich, co prawda bez żadnych naukowych podstaw, uznali za bezpieczny – jeśli gospodarka trzyma takie tempo, absolwenci czy zwalniani robotnicy nie mają kłopotów ze znalezieniem nowych posad. Za to poniżej tego poziomu ma się budzić demon społecznego niezadowolenia, który wysadzi komunistów z siodła.
Prognozy nie są optymistyczne – będzie bardzo dobrze, jeśli w tym i przyszłym roku PKB urośnie o około 7 proc. Nie brak jednak dekadentów, którzy przewidują, że do 2020 r. przydarzą się Chinom lata ze wzrostem ledwie 3-proc. Na świecie wielu ministrów finansów dałoby się pokroić, żeby mieć takie wyniki gospodarcze, ale dla Chin oznacza to twarde lądowanie i masę nowych problemów. Tym bardziej niepokojących, że nie są znane dokładne parametry lądowiska. Wiadomo tylko, że jest krótsze niż dawniej, bardziej wyboiste, na dodatek silniki samolotu zaczynają się krztusić, no i pasażerowie – na razie względnie spokojni – mogą w każdej chwili wpaść w panikę.
W tym newralgicznym momencie komuniści oddali gospodarcze stery w ręce premiera Li Keqianga. Zeszłej jesieni wszedł do ścisłego kierownictwa partii, a wiosną został szefem rządu.