James „Whitey” Bulger jest człowiekiem honoru. Owszem, zabijał, ale tylko swoich rywali-gangsterów albo nieuczciwych wspólników. Więc stanowczo zaprzecza na swym procesie, jakoby w 1981 r. własnoręcznie udusił Debrę Davis, byłą dziewczynę kumpla i wspólnika Steve’a Flemmi, która za dużo wiedziała. Ich niepisany kodeks zabraniał mordowania kobiet. I – co najważniejsze – nigdy nie był „szczurem”, czyli donosicielem, bo to największe wykroczenie. Nie wolno kablować nawet na wrogów. Takie sprawy załatwia się samemu – wiadomo jak.
Zasiadający dziś na ławie oskarżonych 83-letni Bulger w latach swojej świetności kierował gangiem Winter Hill, irlandzką mafią w Nowej Anglii. W 1995 r. jednak zaginął. W pewnym momencie na federalnej liście najbardziej poszukiwanych przestępców był drugi – za Osamą bin Ladenem. FBI oferowała 2 mln dol. za jego głowę – największą tego rodzaju nagrodę w historii agencji. Dopiero po 16 latach, w czerwcu 2011 r., rozpoznano go i aresztowano w Sacramento w Kalifornii, gdzie mieszkał w apartamentowcu ze swoją dziewczyną. Toczący się od połowy czerwca proces Jamesa Bulgera w Bostonie właśnie dobiega końca. Niewątpliwie jest wydarzeniem sezonu – sąd oblegają wozy transmisyjne kilkudziesięciu stacji telewizyjnych. Bulger to legenda w USA, napisano o nim już 17 książek.
Jest o czym pisać. Urodził się w 1929 r. w wielodzietnej rodzinie w South Boston, dzielnicy ubogich irlandzkich imigrantów. Protestanccy Anglosasi zawsze z pogardą odnosili się do katolickich przybyszów z Zielonej Wyspy, widząc w nich pijaków i bałaganiarzy. W latach młodości Bulgera wiele firm wywieszało napisy: „Irlandczyków nie zatrudniamy”. W czasie Wielkiego Kryzysu jego ojciec stracił rękę w wypadku, co pogorszyło sytuację rodziny.