Ponura historia rozpoczęła się w marcu 2011 r., kiedy na skutek tsunami wywołanego trzęsieniem ziemi stało się coś, co wydarzyć się (przynajmniej w Japonii) nie miało prawa. Zawiodły systemy zasilania elektrowni atomowej Fukushima Daichi zarządzanej przez TEPCO (Tokyo Electric Power Company), doszło do radioaktywnego wycieku i katastrofy technologiczno-ekologicznej, pierwotnie porównywanej do Czarnobyla.
Porównanie okazało się na wyrost, niemniej jednak analiza przyczyn awarii pokazała, że najsłabszym ogniwem systemów technicznych jest człowiek. To wadliwe struktury zarządzania w TEPCO były przyczyną wielu zaniedbań, które nawet jeśli nie stały się przyczyną samej katastrofy w 2011 r., to skutecznie utrudniały późniejszą akcję ratowniczą, a następnie usuwanie skutków. Brak przejrzystości, arogancja, kultura podporządkowania hierarchii – to tylko kilka słabych punktów.
Obecny wyciek radioaktywnej wody do Pacyfiku uzupełnia ponury obraz, po raz kolejny sytuacja wymyka się spod kontroli - 12 sierpnia dziesięciu pracowników elektrowni doznało obrażeń. W wyniku kontaktu ze skażoną wodą przyjęli 2,5-krotnie większą dawkę promieniowania niż zalecane maksimum. Nad dalszą walką z wyciekiem głowią się intensywnie specjaliści TEPCO i agencji rządowych.
Incydent wydarzył się akurat w czasie, kiedy rząd Shinzo Abe zapowiada odmrożenie japońskiego programu energetyki jądrowej. Po awarii w Fukuszimie Japończycy zatrzymali 48 z 50 reaktorów. Wyłączenie znacznej części potencjału energetycznego kraju wywołało poważne reperkusje gospodarcze i społeczne. Mimo to Japończycy, choć poparli Shinzo Abe w niedawnych wyborach, to jednak w większości są przeciwni energetyce jądrowej. Rząd, którego głównym celem jest podniesienie japońskiej gospodarki głos ludu bagatelizuje.