Jeszcze do niedawna Grandpass to były spokojne przedmieścia Colombo, stolicy Sri Lanki. 10 sierpnia na miejscowym rynku palca nie można było wcisnąć. Tłum skandował agresywne hasła, a w stronę pobliskiej świątyni poleciały kije, kamienie i przekleństwa. Następnego dnia pojawili się obrońcy świątyni i doszło do regularnej bitwy. Policja nawet nie próbowała interweniować. Napastnikami byli obleczeni w swoje szafranowe szaty mnisi buddyjscy. Obrońcami świątyni meczetu – miejscowi muzułmanie.
W Birmie do podobnych ataków na wyznawców Allaha dochodzi systematycznie od 2012 r. Pięć miesięcy temu w miasteczku Meiktila uzbrojony tłum, prowadzony przez mnichów buddyjskich, zaatakował miejscowe meczety. Wtedy zginęły 44 osoby, w tym uczniowie i nauczyciele z madrasy. Jednemu z chłopców obcięto głowę, co najmniej dwóch spalono żywcem. Policja reagowała z opóźnieniem lub wcale. Mundurowi zachowali bierność, bo – podobnie jak nowy rząd Birmy – popierają buddyjską przemoc wobec muzułmanów.
Na Sri Lance, w Birmie, Tajlandii – w każdym z tych krajów buddyjscy mnisi, jako przedstawiciele religii dominującej, zawarli faustowski pakt z władzą: wykorzystując swoją pozycję społeczną i przypisywaną im aureolę świętych, legitymizują miejscowe reżimy, w zamian otrzymując pełną ochronę i poparcie państwa. Mnisi buddyjscy robią to, co chętnie zrobiliby miejscowi przywódcy, ale się wstydzą: ci miłośnicy nirwany – czyli stanu, w którym znika cierpienie – pragną, aby najpierw z ich krajów zniknęli obcy, głównie muzułmanie.
Nasze wyobrażenie
Zachodnie wyobrażenie buddyzmu to mieszanka haseł i obrazów przekazywanych przez elitę tybetańskich duchownych, a później przetwarzanych przez turbiny popkultury. Od początku lat 90. część buddyjskich intelektualistów, pod przewodnictwem Dalajlamy, stara się prezentować światu skomplikowany system filozoficzny w przystępnej formie, eksponując jego atrakcyjne aspekty: koncepcję karmy, wyrzeczenie się siebie, ponowne narodziny, porzucenie materialnych przejawów życia czy pacyfizm. Te pojęcia doskonale wpisały się w zapotrzebowanie na religijne doznania w Europie i USA.
Buddyzm okazał się wyjątkową propozycją, bo dla szeregowych wiernych nie niesie ze sobą ograniczeń obyczajowych, pozwala też łączyć duchowe praktyki z pokaźnymi majątkami. Jego popularność wspomogli słynni wyznawcy: Madonna, Tina Turner czy Leonard Cohen, zasilając wizerunek religii elitarnej, szczególnie szlachetnej. Idealistyczny, niemal ponadludzki charakter wyznawców buddyzmu uosabiają bosonodzy mnisi tybetańscy – pogrążeni w modlitwach, wybaczający, znoszący cierpienie w milczeniu.
Michael Jerryson i Mark Juergensmeyer, autorzy książki o buddyzmie wojującym, podkreślają jednak, że oderwany od geografii i zamerykanizowany buddyzm w wersji soft to zaledwie część prawdy o religii, która ma miliony wyznawców z krwi i kości, żyjących w realiach przemocy politycznej, napięć etnicznych i ubóstwie.
Buddyjscy mnisi często odbiegają od szlachetnego stereotypu. W Azji Południowej część duchownych prowadzi nielegalne interesy, luksusowy i rozwiązły styl życia. Jeden z najbardziej wpływowych tajskich mnichów został właśnie oskarżony o pranie brudnych pieniędzy, a także o gwałt.
Śledztwo w jego sprawie zaczęło się z powodu krótkiego filmu, zamieszczonego lekkomyślnie przez mnichów w serwisie YouTube. Pokazywał on trzech buddyjskich duchownych na pokładzie luksusowego odrzutowca, który – jak później ustalono – jest własnością prowadzonej przez nich świątyni. Mnisi mieli przy sobie walizki Louis Vuittona i drogi sprzęt elektroniczny. Szybko okazało się, że to zaledwie cząstka ich fortuny. Główny oskarżony posiada ponad 40 kont bankowych, między którymi krążyły w ostatnich miesiącach miliony dolarów. Kilka lat temu kupił 22 luksusowe Mercedesy.
Wielu mnichów w Tajlandii, od których religia wymaga zachowania celibatu, skromności i abstynencji, żyje z dala od tych zasad – w ubiegłym roku ponad trzystu oskarżono o złe prowadzenie się, w tym: uprawianie seksu i organizowanie prostytucji, picie alkoholu, branie łapówek i uprawianie hazardu, a także wymuszanie pieniędzy od wyznawców. Pod koniec lat 90. jeden z najbogatszych mnichów w Tajlandii zgromadził w ten sposób 1,5 mld dol. w gotówce oraz pokaźne połacie ziemi, które wyłudził od swych zwolenników. Tajskie media regularnie informują o mnichach przyłapanych na używaniu narkotyków i uprawianiu seksu. Jednak część tych doniesień dotyczy mężczyzn, którzy do stanu duchownego wstępują jedynie tymczasowo, czyniąc w ten sposób zadość powszechnemu w Tajlandii wymaganiu, by każdy wyznawca buddyzmu choć raz w życiu przywdział szaty mnicha.
Przed rokiem w Korei Południowej przyłapano grupę mnichów na hazardzie (jest on tam zakazany), piciu alkoholu i paleniu drogich cygar. A na Sri Lance od lat pojawiają się oskarżenia o seksualne wykorzystywanie chłopców w szkołach religijnych i świątyniach. Organizacje pozarządowe uważają, że do tych przestępstw dochodzi nagminnie, jednak silna pozycja społeczna i ekonomiczna mnichów sprawia, że zarzuty stawiane są bardzo rzadko, a wyroków skazujących nie ma.
Nie tylko Dalajlama
Do niedawna buddyzm miał niemal wyłącznie twarz dobrodusznego mędrca – Dalajlamy. Teraz zyskał on konkurenta – duchownego ekstremistę z Birmy, nazywanego buddyjskim Osamą bin Ladenem. 45-letni Ashin Wirathu to kaznodzieja nienawiści. Stworzył w ojczyźnie neonazistowski ruch, który stawia sobie za cel wypędzenie żyjących tam muzułmanów. Na razie chodzi mu o religijno-etniczną czystość Birmy. Ale analitycy widzą w nim zagrożenie dla stabilności całego regionu.
Zbitka słów „buddysta” i „terror” nie mieści się w rozpowszechnionym wizerunku tej religii. Tymczasem promowany przez mnicha Wirathu zmilitaryzowany buddyzm nie narodził się wczoraj. Tegoroczne zabójstwa w Meiktili to tylko kolejna odsłona przemocy na tle etnicznym, jaka wybuchła przed rokiem w birmańskim stanie Rakhine przy granicy z Bangladeszem. Tam mieszka najwięcej muzułmanów, członków odrębnego etnicznie ludu Rohingja, którzy są celem kampanii nienawiści rozpętanej przez Wirathu i jego nacjonalistyczny ruch 969. Cyfry nawiązują do Trzech Klejnotów Buddyzmu, a godła ruchu umieszczane są w buddyjskich sklepach, zakładach usługowych, na motorach i taksówkach, co ma ich właścicieli pozytywnie odróżniać od muzułmańskich handlarzy i w ten sposób piętnować tych, którzy robią interesy z wyznawcami Allaha.
Wirathu nazywa muzułmanów „wściekłymi psami” i podkreśla, że „mnożą się jak ryby”, by szybko rozbudować swą populację i kontrolować gospodarkę. Uważa, że Birmańczycy muszą pozbyć się muzułmanów, w przeciwnym razie zostaną przez nich zdławieni. Jego przemówienia są mieszanką obelg, rasistowskich i nienawistnych określeń, zastraszania oraz twierdzeń niepopartych faktami.
Poglądy Wirathu padają na podatny grunt. Gdy mówi o muzułmańskich niewdzięcznikach, którzy „piją naszą wodę”, potakują mu tysiące słuchaczy coraz bardziej niepewnych swego jutra w kraju, który przeżywa właśnie demokratyczną transformację. Dla Birmańczyków mnisi wciąż pozostają autorytetami – szczególnie po 2007 r., gdy ich pokojowa szafranowa rewolucja zapowiedziała wielkie systemowe zmiany. Są też nimi teraz, gdy każą bojkotować islamskie produkty.
Napaści i walki na tle etnicznym są rządzącym na rękę – służą jako pretekst do wprowadzania militarnej kontroli w ogarniętych przemocą częściach kraju. Wzmacniają przekonanie, że armia jest jedynym gwarantem bezpieczeństwa. Wojskowa dyktatura od lat 80. XX w. umacniała teorię jednolitego etnicznie, rasowo i religijnie społeczeństwa. Zgodnie z nią Birmańczyk i buddysta to pojęcia tożsame. Dlatego obecny prezydent Birmy i jednocześnie były przywódca junty wojskowej gen. Thein Sein wciąż broni mnicha Wirathu. Nazywa go „szlachetnym człowiekiem” i „synem Buddy”.
W wyniku napaści zorganizowanych przez mnichów od 2012 r. zginęło w Birmie kilkuset wyznawców islamu, a około 140 tys. musiało opuścić domy. Raport organizacji Human Rights Watch określił prześladowania ludu Rohingja jako czystki etnicznie, a w kontekście antymuzułmańskich ekscesów w Birmie coraz częściej pojawia się słowo neonazizm.
Walczący mnisi
Buddyjski ekstremizm zespolony z polityką może okazać się groźny dla całego regionu, tym bardziej że birmańscy mnisi mają sojuszników w innych krajach. Sam Wirathu przyznaje się do inspiracji syngaleskim ruchem nacjonalistycznym, który przy wsparciu wpływowych mnichów toczył walki z muzułmańskimi Tamilskimi Tygrysami na Sri Lance. Teraz lankijscy buddyści organizują napaści na muzułmańskie sklepy, zakłady rzeźnicze czy meczety i szkoły religijne, tak jak to niedawno miało miejsce na przedmieściach Colombo. Także na południu Tajlandii, gdzie od 2004 r. trwa islamskie powstanie, mnisi buddyjscy włączyli się do walki u boku rządu i coraz częściej dopuszczają się zbrodni – zaczęli się zbroić i zawarli sojusz z armią narodową. Ich klasztory i świątynie stały się wojskowymi barakami.
Część ekspertów podkreśla, że buddyzm w wielu krajach Azji Południowej stracił kontakt ze swoimi duchowymi fundamentami. Zaangażowanie się w bieżącą politykę jest postrzegane przez jego wyznawców jako ratunek przed utratą znaczenia. Czasy leśnych klasztorów na odludziu, gdzie bogate życie duchowne zastępowało fizyczne pragnienia, to już przeszłość. W wielu azjatyckich krajach wyznawcy buddyzmu próbują teraz odnaleźć się w głośnych miastach, wśród bezliku pokus – przez setki lat mnisi utrzymywali się dzięki datkom, głównie w naturze. Dziś wierni wolą przekazywać im pieniądze, które są źródłem kolejnych problemów. Nowe znaczenie zyskuje wstępowanie do zakonu na określony czas – kiedyś był to okres zadumy, wyhamowania i refleksji nad swoim życiem; dziś to doskonała okazja do nawiązania kontaktów biznesowych i dorobienia się.
Młodym adeptom buddyzmu w dużych miastach Tajlandii czy Birmy nirwana coraz częściej kojarzy się wyłącznie z nazwą grunge’owego zespołu sprzed lat, natomiast drogą życia staje się dla nich przemoc.