Jak przekonywał później szef sztabu i faktyczny dyktator Egiptu gen. Abdel Fatah al-Sisi, wojsko jeszcze raz wystąpiło w obronie „demokracji” przed „terrorystami”, którzy chcieli ją wykorzystać i zniszczyć. Egipskich generałów wspierają Amerykanie. Barack Obama, odnosząc się do obalenia Mursiego, konsekwentnie używa określenia „wojskowa interwencja”. Rozstrzygnął już sprawę zasadności tej „interwencji”, mówiąc: „Wiemy, że wielu Egipcjan, miliony Egipcjan, może nawet większość Egipcjan domagało się tej zmiany”. Wszystko jest więc w porządku – wszak „demokratyczne” rządy generałów poparła „większość” Egipcjan.
Sądząc po ewolucji znaczenia powyższych, zaznaczonych cudzysłowami słów, rewolucja w Egipcie wchodzi w etap Wielkiego Terroru. Karierę robi słowo „terrorysta”, które oznacza już każdego, kto sprzeciwia się władzy. A wiadomo, że jeśli „terrorysta”, to zasłużył na śmierć. Z kolei ci, którzy popierają władzę, są dziś „większością”, bez względu na to, ilu ich jest. I nie ma znaczenia, że większość wybrała Mursiego na prezydenta. Teraz ta większość to przecież „terroryści”. W tym kontekście bledną sztuczki słowne amerykańskiego prezydenta. W Egipcie doszło do siłowego przejęcia władzy, czyli – według słownika języka polskiego PWN – zamachu stanu. Gdyby jednak Obama publicznie użył tego określenia, Ameryka musiałaby wstrzymać wszelką pomoc dla Egiptu, który ma dla USA ogromne znaczenie strategiczne.
Najbardziej pokiereszowane w Egipcie słowo to jednak „demokracja”. I nie chodzi tu już o gen. al-Sisiego, który broni „demokracji” przed demokratycznie wybranym prezydentem. Słowo to w obroty wzięło wielu europejskich publicystów, którzy twierdzą, że Egipcjanie nie dorośli jeszcze do „demokracji”.