Świat

Druga połówka Jabłka

Steve Wozniak - legenda pod znakiem Apple

Ojciec Steve’a zaszczepił w nim miłość do elektroniki i szacunek dla inżynierii. Ojciec Steve’a zaszczepił w nim miłość do elektroniki i szacunek dla inżynierii. Manuel Bruque/EPA / PAP
Stworzył najważniejszy produkt w historii Apple – komputer, jaki do tej pory znamy. Wielki Steve. Jobs? Nie, Wozniak. Wciąż najbardziej niedoceniony bohater Doliny Krzemowej.
Specyficzne poczucie humoru Wozniaka – drugi najważniejszy rys jego osobowości – zawdzięcza matce Margaret Louize Wozniak.Sergei Ilnitsky/EPA/PAP Specyficzne poczucie humoru Wozniaka – drugi najważniejszy rys jego osobowości – zawdzięcza matce Margaret Louize Wozniak.
Steve Wozniak i Steve Jobs, San Francisco, 1981 r.Ted Thai/Polaris/East News Steve Wozniak i Steve Jobs, San Francisco, 1981 r.

Do kin wchodzi film „jOBS” Joshuy Michaela Sterna, skupiony na postaci zmarłego przed dwoma laty słynnego lidera Apple. Kontrowersje wzbudzał już przed premierą. Powątpiewano w sens obsadzenia w roli tytułowej mdławego Ashtona Kutchera, autora kuriozalnego porównania Steve’a Jobsa do „Leonarda da Vinci naszej generacji”, co źle wróżyło roli. Obawiano się wyrachowanej kapitulacji przed oczekiwaniami mas, które na Steve’a Jobsa patrzą niemal jak na Mesjasza. W każdym, kto zna choć pobieżnie historię Apple, musiał budzić niesmak slogan promujący obraz Sterna: „Do rozpętania rewolucji potrzebny jest tylko jeden człowiek”. Bo Jobs sam nie osiągnąłby niczego.

Gloryfikację Jobsa i umniejszanie zasług innych wytyka autorom filmu współzałożyciel Apple, który – zgodnie z przewidywaniami – nie zostawił na filmie suchej nitki. Steve „Woz” Wozniak.

Największym talentem Jobsa była zawsze zdolność do eksploatacji cudzych talentów. W kluczowej, pierwszej fazie istnienia Apple – geniuszu inżynieryjnego Steve’a Wozniaka, któremu zawdzięczamy komputer osobisty w kształcie, jaki dziś znamy – relatywnie prosty w obsłudze, z klawiaturą i ekranem.

To nie tandem Jobs&Woz zaprojektował przełomowe komputery Apple I i Apple II, jak często się uważa. Były to autorskie konstrukcje Woza. Inna rzecz, że gdyby nie Jobs, firma Apple nigdy nie zarobiłaby na Apple II fortuny. Najpewniej nigdy by nie powstała. Wozniak, mentalny komunard hołdujący inżynieryjnemu etosowi postępu, uważał, że wynalazcy powinni swobodnie dzielić się swymi ideami ze światem, a najwyższą nagrodą jest uznanie innych. Jobs musiał włożyć wiele wysiłku w przekonanie go, że warto też na tym zarabiać.

Ta różnica postaw jest kluczowa do zrozumienia ewolucji wizerunku Apple. Przez dekady umiejętnie podtrzymywała swą legendę firmy buntowniczej, antyestablishmentowej, wyrosłej z korzeni hipisowskiej kontrkultury lat 60. Wyreżyserowana przez Ridleya Scotta (tuż po pracy nad „Łowcą androidów”) reklama komputera Apple Macintosh nawiązuje wprost do Orwellowskiej dystopii „1984”. Roztrzaskująca młotem ekran z przemawiającym Wielkim Bratem dziewczyna jest alegorią Apple jako obrońcy ludzkości przed systemowym Wielkim Złem. Jobs sam w ten wizerunek wierzył – do końca życia postrzegał siebie jako rebelianta. Nawet wtedy, gdy Apple, zarabiając miliardy na wyśrubowanych marżach, minimalizował koszty, wymuszając dzięki swej pozycji rekordowo niskie stawki u podwykonawców z Azji. Dziś, po kolejnych falach samobójstw robotników, po doniesieniach o wykorzystywaniu do katorżniczej pracy dzieci i kobiet w ciąży, firma wchodzi w najpoważniejszy kryzys wizerunkowy w historii.

Mit Steve’a Jobsa jako hipisowskiego rebelianta nigdy nie był wiele wart. A jeśli firma miała korzenie kontrkulturowe, to raczej z powodu nieśmiałego odludka Steve’a Wozniaka – przedkładającego hamburgery nad medytację, trzymającego się z dala od alkoholu, narkotyków i religijnych peregrynacji. Uczciwego i lojalnego do tego stopnia, że gdy przed wejściem Apple na giełdę szeregowi pracownicy nie dostali żadnych akcji, podzielił się z nimi własnymi – każdego z obdarowanych czyniąc milionerem. Jobs uznał to za objaw słabości i niedojrzałości.

Zasady po ojcu, dowcip po matce

Wozniak, dziś 63-latek, wciąż słynie z filantropii. Był pierwszym wielkim darczyńcą z Doliny Krzemowej, dając przykład następnym, w tym Billowi Gatesowi. Dzielenie się z innymi było bardzo hipisowskie, ale on deklarował tą postawą wierność nie tyle ideom generacji flower-power, ile naukom, które wyniósł z domu. Jego ojciec Francis Jacob Wozniak, zwany Jerrym, inżynier pracujący w zakładach Lockheed, z pochodzenia Polak, wierzył w uczciwość. „W bezkompromisową uczciwość” – wspomina Steve Wozniak. „Powtarzał mi, że skłamać pod przysięgą, zaprzeczając wyrządzonemu złu, to gorzej nawet, niż to zło wyrządzić. Jego słowa wsiąkły we mnie głęboko. Do dziś nie kłamię. Nigdy. No, chyba że robię kawały, ale to się nie liczy”.

Ojciec Steve’a zaszczepił w nim także miłość do elektroniki i szacunek dla inżynierii. Z wychowania katolik, brat księdza, zamienił religię na naukę. Mały Steve wychowywał się zatem w domu zupełnie świeckim – jeśli pominąć wiarę w czyniącą cuda potęgę inżynierii.

Specyficzne poczucie humoru Wozniaka – drugi najważniejszy rys jego osobowości – zawdzięcza matce Margaret Louize Wozniak. Pierwszy wielki dowcip 12-letni Steve spłatał właśnie za sprawą jej intrygi. W 1962 r. Margaret, zdeklarowana republikanka, zaangażowała się w ruch poparcia dla Richarda Nixona kandydującego na gubernatora Kalifornii. Gdy przyszły prezydent USA odwiedził San Jose, namówiła Steve’a, by przedstawił mu się jako reprezentant popierającej Nixona grupy krótkofalowców ze szkoły Serra, co miał dokumentować deklarującym owo poparcie pismem. Dowcip polegał na tym, że nie było żadnego kółka – był samotny amator krótkofalarstwa z klasy szóstej, Steve. I sfabrykowany przezeń w pośpiechu kolorowymi kredkami, tuż przed wyjściem z domu, „dokument”.

Richard Nixon był pod wrażeniem. Podobnie jak lokalny dziennik „San Jose Mercury News”, ze zdjęciem Steve’a i Nixona na czołówce. „To było bardzo zabawne i w ogóle, ale do dziś jedna rzecz mnie gryzie – wspomina Wozniak. – Dlaczego nikt nie sprawdził faktów? Zacząłem wtedy myśleć, że można powiedzieć dziennikarzowi lub politykowi wszystko, a oni po prostu w to uwierzą. Byłem w szoku”.

To przekonało Woza, że ludzie są łatwowierni. Co z kolei – skonstatował – dawało olbrzymie możliwości bezczelnym kawalarzom. Sam zaczynał od dowcipów niewinnych, choć zawsze spektakularnych. Wymykając się nocą z sypialni, owijał papierem toaletowym domy wybranych ofiar. Z kolegami umawiał się na te szaleństwa dzięki skonstruowanemu przez siebie systemowi elektronicznej łączności. Nauczony, że warto brnąć w kawał z tupetem, potrafił przekonać podejrzliwego sprzedawcę w nocnym sklepie, że potrzebuje 25 rolek papieru, bo właśnie cierpi z kolegami na straszną biegunkę.

Skonstruował atrapę bomby zegarowej i schował ją w szkolnej szafce kolegi – gdy otworzył drzwiczki, zaczęła szybko tykać. Dyrektor z poświęceniem przycisnął „bombę” do piersi i wybiegł na szkolne boisko, gdzie ją „rozbroił”.

Telefon do Watykanu

Od kiedy wszedł w okres dojrzewania, wypadł z grupy rówieśników, a nieśmiałość utrudniała mu nawiązywanie nowych kontaktów. Doskonalił zatem swe umiejętności i wiedzę o elektronice. Gdzieś w piątej, szóstej klasie podstawówki, zaciekawiony artykułem o komputerze ENIAC, przestudiował kluczową w informatyce algebrę Boole’a, zapoznał się też z prawami De Morgana, na których bazuje. Dla przyjemności…

Dla nauczycieli stawało się jasne, że mają do czynienia z geniuszem. Tyle że wyjątkowo psotnym. W college’u Steve wymyślił nadajnik, którym zdalnie zakłócał odbiór telewizora w świetlicy. I przeprowadzał na widzach eksperymenty jak Pawłow na psach. Przywracał obraz w wybranej, zabawnej sytuacji. Raz ktoś przez cały mecz musiał trzymać dłoń na środku ekranu, bo tylko wtedy – jak doszła do wniosku sala – było coś widać. „Nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że stoi za tym jakiś żartowniś” – wspomina Woz.

Gdy był już kumplem Jobsa, opracował urządzenie nazwane Blue Box, pozwalające dzwonić wszędzie za darmo – Woz i Jobs dołączyli tym samym do wąskiej subkultury Phone Freaks, ważnego strumyka zasilającego przyszłe środowisko komputerowców. Pewnej nocy Steve zatelefonował do Watykanu („Dlaczego do papieża? Bo ja wiem? A dlaczego nie?”). Przedstawił się jako Henry Kissinger dzwoniący na polecenie Nixona. Trwał jakoby ważny szczyt polityczny w Moskwie, prezydent nalegał na konsultacje. „Jest piąta trzydzieści, papież śpi” – usłyszał od kobiety, która podniosła słuchawkę. Zdemaskowanie żartu zajęło Watykanowi godzinę, nie obeszło się bez budzenia prawdziwego Kissingera.

Przy okazji Wozniak, pracujący już wtedy w Hewlett-Packard, zrobił furorę jako Crazy Polack, opowiadając niewyszukane dowcipy o Polakach przez telefon („Kiedy Polak umarł pijąc mleko? Gdy krowa usiadła!”). Nagrywał je na automatycznej sekretarce, a czasami sam podnosił słuchawkę, przedstawiając się ze słowiańskim akcentem jako Stanley Zebrazutsknitzki. Tak zresztą poznał swą przyszłą żonę. Usługa cieszyła się taką popularnością, że Kongres Polonii Amerykańskiej uznał za stosowne potępić Wozniaka.

„Jako polski Wozniak śmiejący się z Polish jokes spytałem ich, czy mieliby coś przeciwko, gdybym przerzucił się na Italian jokes. Powiedzieli, że nie. Akceptowali dowcipy etniczne, byleby nie opowiadały o Polakach! I wiecie co? 12 lat później ten sam Kongres przyznał mi Heritage Award, najwyższe wyróżnienie dla polskich Amerykanów za wybitne osiągnięcia” – mówił Wozniak.

Olśnienie w garażu

Wspólną przyszłość Wozniaka i Jobsa zdeterminowało pierwsze spotkanie Amatorskiego Klubu Komputerowego, zorganizowane 5 marca 1975 r. w garażu w Menlo Park przez grupkę zakochanych w elektronice hipisujących dziwaków. Pokazano na nim pierwszy komputer jakoby osobisty, Altair, czyli tak naprawdę zestaw części, które trzeba było przylutować samodzielnie do płytki. Dla Wozniaka najważniejsza była jednak możliwość zapoznania się z kartą specyfikacji procesora. Gdy o nim myślał, doznał olśnienia: ujrzał w wizji komputer przyszłości jako kompletny terminal – z klawiaturą, ekranem i mikroprocesorem w środku. Jeszcze tego samego wieczoru zaczął szkicować projekt maszyny, którą świat miał poznać jako Apple I. Prototyp był gotowy już 29 czerwca 1975 r. To pierwszy dzień w historii, gdy ktoś napisał coś na klawiaturze i ujrzał, jak te znaki pojawiają się przed nim na ekranie komputera. Przed Apple I wszystkie komputery miały tylko trudny do rozszyfrowania czołowy panel, migające kolorowe diody, tajemnicze przełączniki i gniazda łączone plątaniną kabli. Wszystkie późniejsze miały już klawiaturę i monitor.

Apple I, choć montowany chałupniczo i sprzedawany w skromnych liczbach, przyniósł Apple pierwsze pieniądze, a przede wszystkim uznanie. To pozwoliło znaleźć inwestorów i podjąć w 1977 r. produkcję Apple II – urządzenia, które jak żadne inne wpłynęło na rozwój branży komputerowej. System kart montowanych wewnątrz komputera pozwalał na rozszerzanie jego możliwości, monitor był kolorowy, maszyna korzystała też z pamięci zewnętrznej – dyskietek 5,25 cala. Elegancja i efektywność tej genialnej konstrukcji Wozniaka do dziś uznawana jest za wzorcową, prawdziwe arcydzieło sztuki inżynieryjnej. Zarabiało na całą firmę paręnaście lat, finansując kolejne konstrukcje, z których żadna, nawet słynny Macintosh z reklamy Ridleya Scotta, nie powtórzyła już podobnego sukcesu.

Steve Wozniak nad żadną nie sprawował już bezpośredniej kontroli. Pragnąc uniknąć władzy i związanych z nią konfliktów, pracował dalej w Apple na stanowisku inżyniera. Ostatecznie zrezygnował z pełnienia jakiejkolwiek funkcji w Apple, choć firma do dziś wypłaca mu minimalne pobory. Zaprzeczał, że powodem odejścia jest konflikt z Jobsem i kadrą zarządzającą, ale na pytania dziennikarzy o atmosferę w firmie odpowiadał z właściwą sobie bezpośredniością. Tak, nie podobało mu się, jak niesprawiedliwie traktowani są niektórzy pracownicy. Tak, Jobs bywa trudny w kontaktach.

Nowa rewolucja?

Być może wpływ na decyzję miał szok po wypadku pilotowanej przez Wozniaka awionetki, przy próbie startu z lotniska w 1981 r. Steve doznał w jego wyniku amnezji, przez pewien czas nie potrafił zapamiętywać nowych zdarzeń. Do pracy w Apple wrócił w 1983 r., ale w firmie był już traktowany jedynie jako maskotka. Powrócił na studia pod przybranym nazwiskiem Rocky Raccoon Clark, przyjętym po swym psie Rocky Raccoon który z kolei najpewniej zawdzięcza je piosence McCartneya z „Białego Albumu” Beatlesów – i po żonie, z domu Clark. Jako inżynier próbował się odnaleźć w założonej przez siebie w 1985 r. firmie C9. Celem było wypuszczenie na rynek uniwersalnego pilota do wszelkich urządzeń elektrycznych, od telewizora po zestaw stereo. Jednak gdy poleciał na parę dni na Hawaje, by w skupieniu dokończyć pisanie kodu, złapał się na tym, że przez tydzień nie zrobił nic – patrzył tylko z hotelowego pokoju na morze, obserwując wieloryby. Po czterech tygodniach bezczynności doszedł do wniosku, że właściwie napisanie kodu można komuś zlecić. Bo chyba wolałby być bardziej niż dotąd ojcem i żyć w innym tempie.

Poświęcił się zatem dzieciom własnym i cudzym, bo mając w pamięci dobroczynny wpływ swoich nauczycieli, postanowił spłacić zaciągnięty dług. Przez dziesięć lat uczył w szkole. Nieustająco wspiera też finansowo potrzebujących – przekazuje im komputery i abonamenty internetowe, opłaca stypendia, wyposaża w sprzęt szkolne pracownie. Funduje i wspiera muzea naukowe. Na słynnych imprezach z cyklu US Festival pragnął wskrzesić ducha Woodstock. Każda kosztowała go kilkanaście milionów dolarów, ale dzięki nim odżyła moda na gigantyczne muzyczne pikniki w rodzaju przyszłych Live Aid. To właśnie Wozniak stawiał podczas swych koncertów pierwsze w historii satelitarne mosty telewizyjne między kontynentami, łącząc scenę w USA ze sceną w ZSRR.

Dziś wciąż ma aparycję szeroko uśmiechniętego Puchatka, nadal z rozbrajającą szczerością komentuje trendy na rynku komputerowym, a w 2009 r. dołączył do firmy Fusion-io, pracującej nad technologiami masowego przechowywania danych komputerowych. Jest szefem zespołu badawczego. Niewykluczone, że szykuje jeszcze jakąś rewolucję – albo przynajmniej jakiś dowcip.

Polityka 35.2013 (2922) z dnia 27.08.2013; Ludzie i Style; s. 89
Oryginalny tytuł tekstu: "Druga połówka Jabłka"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Kasowy horror, czyli kulisy kontroli u filmowców. „Polityka” ujawnia skalę nadużyć

Wyniki kontroli w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, do których dotarliśmy, oraz kulisy ostatnich wydarzeń w PISF układają się w dramat o filmowym rozmachu.

Violetta Krasnowska
12.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną