W ubiegłym tygodniu zakończył się proces czterech mężczyzn oskarżonych o brutalne zgwałcenie i zamordowanie 23-letniej studentki w Delhi w grudniu ubiegłego roku. Wszyscy dostali karę śmierci. Nagłośniona przez światowe media tragedia młodej dziewczyny, która po wyjściu z kina w indyjskiej stolicy została wraz z przyjacielem zwabiona do autobusu, pobita i zgwałcona przez sześciu mężczyzn, a następnie wyrzucona na ulicę i przejechana, zadziałała jak potężny ładunek wybuchowy. Pojedyncza tragedia rozsadziła rajski mit, od lat 90. pieczołowicie konstruowany i podtrzymywany przez indyjski rząd i ministerstwo turystyki. Bo odsłoniła zastraszające dane świadczące o powszechności podobnych przestępstw – średnio co 20 minut dochodzi w Indiach do gwałtu, pod względem przemocy wobec kobiet Delhi jest w czołówce najniebezpieczniejszych miast świata, a w całym kraju dochodzi do zabójstw młodych żon w związku z wymuszaniem od ich rodzin posagu, oblewania kwasem, napaści, pobić.
Uważaj, jadąc do Tadż Mahal
Ani te zjawiska, ani wiedza o nich nie są nowe i dotąd nie odstraszały turystów, ale też nigdy wcześniej nie przykuły tak mocno międzynarodowej uwagi. Po raz pierwszy też sami Hindusi wyraźnie przyznali, że dyskryminacja kobiet i przemoc wobec nich jest faktem. Tysiące obywateli protestowały przeciwko opieszałości polityków, skorumpowanej i nieefektywnej policji, a także przeciw sędziom niechętnie skazującym winnych.
Indyjskie władze, doświadczone w ignorowaniu nacisków opinii publicznej, tak silnej reakcji nie mogły zostawić bez odpowiedzi – zaostrzone zostały kary dla gwałcicieli (grozi im teraz kara śmierci, choć bardzo rzadko nad Gangesem wykonywana), a na wszystkich posterunkach policji w Delhi dyżurować ma co najmniej jedna policjantka, by zgłaszające gwałt kobiety mogły czuć się bezpieczniej.