W Barzeh na przedmieściach Damaszku Susan Ahmad jest lokalną aktywistką i dlatego używa pseudonimu. – Moją dzielnicę otaczają, a właściwie odcinają od świata siły Baszara Asada – mówi przez telefon 30-letnia Susan. – Żołnierze blokują dopływ żywności, leków, praktycznie wszystko tu trzeba przemycać z innych części Damaszku – opowiada i zaraz dodaje, że w sąsiedniej dzielnicy z głodu zmarło ostatnio czworo dzieci. Zapytana o życie codzienne, odpowiada, że już nic z niego nie zostało. Niektóre sklepy są wciąż otwarte, ale ludzie boją się wychodzić na ulicę.
Mleko jest, ale nie zawsze. Od czasu do czasu brakuje chleba. Jak tylko zaczęło się mówić, że Amerykanie mogą zaatakować siły Asada, przez pięć dni piekarnie były zamknięte. Wszędzie kolejki. Ludzie chomikowali jedzenie, myśleli, że lada chwila zaczną się amerykańskie naloty. Ale po umowie USA z Rosjanami, w ramach której Asad zgodził się przekazać syryjską broń chemiczną pod nadzór międzynarodowy, chleb znów się pojawił.
Mięso jest, ale bardzo drogie. Tylko niektóre rodziny mogą sobie na nie pozwolić. Jagnięcina przed wojną kosztowała około 700 funtów za kilo, teraz trudno znaleźć za mniej niż 2 tys. Ludzie zaczęli niedawno kupować mięso wielbłądzie, bo było tańsze, ale i ono zdrożało.
Większość znajomych Susan wyjechała już z Damaszku. Za to do Barzeh przybyło mnóstwo ludzi spoza miasta, z pobliskich wsi. Zatrzymują się u krewnych, ale wielu nie ma dachu nad głową. W dzielnicy otwarte są wciąż dwie szkoły. Do niedawna koczowali w nich wysiedleńcy, ale kilka dni temu zaczął się rok szkolny.