Hasło „Nie każdy ma czas bawić się w wojnę” nie zdołało zmobilizować Szwajcarów przeciwko obowiązkowi służby wojskowej. Za przegranym sromotnie referendum w sprawie zniesienia powszechnego poboru stała Grupa na rzecz Szwajcarii bez Armii (GSOA) i była to już trzecia w ciągu ostatnich 20 lat. Argumenty za zmianami były oczywiste, tłumaczy rzecznik GSOA Nikolai Prawdzic: neutralnej Szwajcarii, która od dwóch stuleci nie musiała stawić czoła żadnym wrogom, nie jest potrzebny ten kosztowny (6 proc. budżetu) i czasochłonny przeżytek. 150-tysięczna armia Helwetów jest liczniejsza niż austriacka, belgijska, fińska, norweska i szwedzka razem wzięte. A obowiązek 21-tygodniowej służby i później corocznych 19-dniowych ćwiczeń dotyczy wszystkich mężczyzn między 18 a 34 rokiem życia. Jest też służba zastępcza, a ci, co nie przeszli przez wojsko, płacą 4-proc. podatek.
Przeważyły jednak, zwłaszcza w starszym pokoleniu, argumenty za poborem. W Szwajcarii 26 kantonów i czterech języków armia to istotne narodowe spoiwo oraz rodzaj klubu obywatelsko-towarzyskiego kształtującego męskie znajomości na całe życie. Jasne, to anachronizm, bo gdzie w tym klubie miejsce dla kobiet i cudzoziemców, a to oni na przykład stoją dziś na czele 14 z 20 największych firm mających siedziby w Szwajcarii. Ale widać na zmiany jeszcze za wcześnie. Na pociechę pacyfistom zapowiedziano, że armia zostanie zmniejszona do 100 tys.