Gdy ostatnim razem prezydent Iranu przemawiał przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ, część gości wyszła z sali, a wielu z pozostałych zatykało uszy. Mahmud Ahmadineżad tłumaczył światowym liderom, że Holocaust to mit i że największym problemem globu jest Izrael. Jak wiele zmieniło się od tamtego czasu? Gdy w ostatnią niedzielę do Nowego Jorku przyleciał nowy prezydent Iranu Hasan Rouhani, aby przemówić na forum ONZ, „The Washington Post” napisał, że do Ameryki dotarła „irańska ofensywa wdzięku”.
Rouhani w ciągu zaledwie trzech miesięcy swojej prezydentury zdążył już wymienić przyjacielskie listy z Barackiem Obamą i uwolnić 11 znanych więźniów politycznych. Dał bezprecedensowy wywiad amerykańskiej telewizji, mianował kobietę na stanowisko rzecznika MSZ i pozdrowił wszystkich Żydów z okazji Święta Trąbek. Wyraził też publicznie opinię, że zimnowojenna mentalność w relacjach między Teheranem i Waszyngtonem szkodzi wszystkim.
W Nowym Jorku huczy, że w kuluarach Zgromadzenia Ogólnego dojdzie do uścisku dłoni między Rouhanim i Obamą. Obie strony tego potrzebują. Irańczycy chcą poprawić swój wizerunek i wynegocjować z Zachodem poluzowanie drastycznych sankcji gospodarczych. Amerykanie natomiast są przekonani, że bez przychylności Iranu nie ma szans na zakończenie konfliktu w Syrii. Czy w takim razie zbliża się przełom w relacjach, które zostały zerwane 34 lata temu?
W Iranie ostateczne decyzje wciąż podejmuje Najwyższy Przywódca Ali Chamenei, wspomagany przez radykalnych Strażników Rewolucji. Nawet gdyby rzeczywiście chciał porozumienia z Amerykanami (co nie jest oczywiste), sam jest niewolnikiem systemu, który współtworzył. Antyamerykańskość dla reżimu ajatollahów jest niczym Wielka Wojna Ojczyźniana dla ZSRR. Bez tego elementu państwowa ideologia, która mobilizuje Irańczyków i legitymizuje władzę, stanie się polityczno-teologiczną wydmuszką. Uścisk dłoni z Obamą, choć z perspektywy Rouhaniego potrzebny, będzie więc aktem kontrrewolucyjnym.