Tomasz Zalewski
8 października 2013
Shutdown paraliżuje Amerykę
Klub samobójców
Kłopoty administracji federalnej USA to ledwie przygrywka do poważniejszej katastrofy. Jeśli republikańsko-demokratyczny klincz się przedłuży, Ameryka może ogłosić niewypłacalność i czeka ją recesja głębsza niż ta w 2008 r.
Zimna wojna prezydenta Obamy z republikanami o reformę ubezpieczeń zdrowotnych weszła w fazę gorącą. Kiedy popierający prezydenta demokraci nie zgodzili się na opóźnienie reformy o rok, Kongres nie uchwalił budżetu i jedną trzecią administracji federalnej w USA – ok. 800 tys. osób – wysłał na bezpłatny urlop. Tak rozpoczęło się government shutdown, częściowe wstrzymanie pracy rządu, które odczuł głównie Waszyngton, gdzie pracują dziesiątki tysięcy urzędników i gdzie zamknięto dostęp do licznych muzeów, pomników i ogrodu zoologicznego.
Zimna wojna prezydenta Obamy z republikanami o reformę ubezpieczeń zdrowotnych weszła w fazę gorącą. Kiedy popierający prezydenta demokraci nie zgodzili się na opóźnienie reformy o rok, Kongres nie uchwalił budżetu i jedną trzecią administracji federalnej w USA – ok. 800 tys. osób – wysłał na bezpłatny urlop. Tak rozpoczęło się government shutdown, częściowe wstrzymanie pracy rządu, które odczuł głównie Waszyngton, gdzie pracują dziesiątki tysięcy urzędników i gdzie zamknięto dostęp do licznych muzeów, pomników i ogrodu zoologicznego. Urlopowano pracowników nieistotnych dla normalnego funkcjonowania państwa, a więc np. personel parków narodowych, większość pracowników agencji kosmicznej NASA, agencji bezpieczeństwa transportu i administracji lotnictwa. Najbardziej ucierpieli więc turyści i wysłani do domu urzędnicy, przy czym nie wiadomo jeszcze, czy dostaną pensje za okres przymusowego urlopu, a zależy to od Kongresu. Shutdown - czyli bałagan i marnotrawstwo Nagłówki o paraliżu Ameryki brzmią efektownie, ale nie przesadzajmy. Policja, straż pożarna, służby celne i straż graniczna pracują normalnie. Pociągi i samoloty kursują, emeryci otrzymują emerytury, a chorzy zwrot kosztów leczenia z państwowych programów ubezpieczeniowych. Złośliwi powiadają, że przymusowa bezczynność biurokratów rządowych nie wywołuje końca świata, co dowodzi, że po urlopie nie powinni wracać do pracy, gdyż administracja federalna jest molochem, który należy odchudzić. Z drugiej strony, shutdown dużo kosztuje gospodarkę. Tracy, żona Petera Timmonsa, zatrudniona jest w jednej z agencji rządowych w Waszyngtonie (nie ujawnia jakiej), gdzie kieruje zespołem opłacanym częściowo przez instytucje, którym wstrzymano finansowanie, a częściowo przez inne, pracujące normalnie. – To koszmar, ponieważ osoby, którym wolno pracować i którym się płaci, nie mogą pracować, gdyż muszą współdziałać z ludźmi, którym pracować nie wolno. Tak marnuje się dodatkowe miliardy – mówi Peter Timmons. Shutdown powoduje bałagan i marnotrawstwo, z czasem coraz większe. Jeżeli potrwa trzy tygodnie, będzie kosztować – jak obliczono – 1 proc. kwartalnego PKB. Giełda, z początku reagująca na kryzys spokojnie, poszybuje w dół. W dodatku 17 października upływa termin podwyżki ustawowego pułapu zadłużenia USA. Jeżeli nie zostanie podniesiony, kraj nie będzie mógł dalej pożyczać. A swoją zgodę na podwyższenie progu republikanie uzależniają od cięć wydatków i sygnalizują, że jako warunek postawią odroczenie Obamacare. Konflikt narasta więc jak kula śniegowa, która może się roztopić albo przekształcić w lawinę. Amerykanie nie przyglądają się temu ze spokojem. Np. Cathy Herzog z Bethesdy w Maryland widzi to tak: – Prawo powinno zabraniać podłączania dodatkowych ustaw do budżetu, a finansowanie rządu nie może podlegać wahaniom politycznych konfliktów. Kraj traci w ten sposób szacunek na arenie międzynarodowej, a w globalnym społeczeństwie nie możemy sobie na to pozwolić. Miarą obecnych nastrojów był incydent z 1 października, gdy w centrum Waszyngtonu grupa weteranów z Missisipi próbowała zwiedzić kompleks pomnikowy II wojny światowej. Powołując się na shutdown, jednak ich nie wpuszczono, więc weterani przedarli się przez bariery, ryzykując aresztowanie. Do podobnego zatrzymania rządu dochodziło już 17 razy, ale trwało to zwykle dzień, dwa. Poważniejsza konfrontacja zdarzyła się jesienią 1995 r., kiedy do budżetowego klinczu doprowadził republikański przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich. Architekt „republikańskiej rewolucji” w Kongresie był pewny zwycięstwa, ale się przeliczył. Shutdown trwał trzy tygodnie, podczas których prezydent Bill Clinton nie ustąpił przed żądaniami obcięcia programów społecznych, zyskał na tym w sondażach, a w rok później w cuglach wygrał ponownie wybory. Po niespełna półtora roku okazało się także, że w czasie urlopu rządu w opustoszałym Białym Domu Clinton zaczął się spotykać ze stażystką Monicą Lewinsky. Nauczeni lekcją Gingricha politycy w Kongresie unikali szantażowania prezydentów groźbą nieuchwalenia budżetu. Za Obamy republikanie długo się na to nie decydowali – wstrzymali się przed takim krokiem w czasie sporu o limit zadłużenia w lecie 2011 r., a ostatniej zimy o tzw. sekwestr, czyli automatyczne redukcje wydatków, uzgodnione wtedy jako warunek zgody na podniesienie pułapu długu. W obu wypadkach bronili jednak posunięć niepopularnych, bo cięcia godziły w większość społeczeństwa. Reforma ubezpieczeń zdrowotnych to co innego. Amerykanie są tu podzieleni, a według sondaży, Obamacare ma więcej przeciwników niż zwolenników. Kierownictwo Partii Republikańskiej w osobie przewodniczącego Izby Reprezentantów Johna Boehnera uznało, że blokowanie kontrowersyjnej reformy nie będzie politycznie zbyt kosztowne. Co prawda sondaże wskazują, że więcej Amerykanów za doprowadzenie do shutdown obwinia republikanów niż Obamę, ale różnica – 44 do 35 proc. na korzyść prezydenta – jest znacznie mniej wyraźna niż 18 lat wcześniej, kiedy wynosiła 51 do 28 proc. na korzyść Clintona. Reforma ochrony zdrowia to największy i na razie jedyny znaczący sukces Obamy na arenie krajowej. W USA prawie 50 mln osób – niemal jedna szósta mieszkańców – nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, ponieważ pracują w firmie, która go nie zapewnia lub ich na to nie stać. Dotyczy to pracujących na własny rachunek, którzy wolą ryzykować, niż wykupywać drogie polisy na wolnym rynku, choć ciężka choroba oznacza finansową ruinę. Tylko najbiedniejsi i emeryci korzystają z państwowych ubezpieczeń, niezwracających zresztą całych, zwykle olbrzymich kosztów leczenia. Obamacare wprowadza powszechność ubezpieczenia, zmuszając po prostu nieubezpieczonych do wykupienia polisy pod groźbą kary finansowej – biedniejsi mają dostać dotację od państwa – i zobowiązując ubezpieczycieli do przyjmowania także osób już chorych. Dodatkowe finansowe obciążenia ma im powetować napływ nowych klientów. 1 października otwarto giełdy ubezpieczeń i przez Internet można wybrać sobie firmę i wykupić jej polisę. Budżetowy szantaż Republikanie uznali reformę ubezpieczeń za zamach na tradycyjne swobody amerykańskie, „przejęcie ochrony zdrowia przez państwo”, słowem: socjalizm. Ideologiczna retoryka przekonuje konserwatywnych Amerykanów, którzy nie uważają ochrony zdrowia za prawo obywatela, tylko jego prywatny problem. Trafia też do tych, którzy obawiają się nowych podatków na sfinansowanie reformy, do drobnych przedsiębiorców zobowiązanych do ubezpieczenia pracowników i milionów młodych ludzi, którym perspektywa ciężkiej choroby wydaje się odległa. Wszystkie te grupy – elektorat republikanów – łączy niechęć do ponoszenia dodatkowych obciążeń, aby pomóc biednym, kolorowym i imigrantom, którzy na reformie skorzystają. Reforma ma mnóstwo wad. Komplikuje i tak pogmatwany system ochrony zdrowia i może pogorszyć stan finansów publicznych. Zasada przymusu ubezpieczenia jest kontrowersyjna i była kwestionowana w sądach, choć Sąd Najwyższy ją zatwierdził. Obamacare miała ograniczyć astronomiczne – dwukrotnie wyższe niż w wysoko rozwiniętych krajach europejskich – koszty leczenia, ale i to stoi pod znakiem zapytania. Koszty te wynikają m.in. z dominacji medycyny defensywnej, bo w USA robi się tysiące niepotrzebnych badań i testów, żeby się asekurować przed pozwem o błąd w sztuce. W oczekiwaniu na nakaz przyjmowania chorych firmy ubezpieczeniowe znacznie podniosły i tak już wysokie ceny polis. W teorii mają one spaść dzięki konkurencji, ale czy tak się stanie, nie wiadomo. Słowem, reformie daleko do doskonałości, choć nie z powodów podnoszonych przez republikanów. Lepszym rozwiązaniem byłby kanadyjsko-europejski system powszechnych ubezpieczeń, gwarantowanych przez państwo i finansowanych z podatków. Ale w Ameryce to utopia. Republikanie od początku wydali reformie wojnę, zapowiadając, że zablokują ją przez cofnięcie funduszy na jej sfinansowanie. Nowe rozwiązanie jest dla nich symbolem znienawidzonej polityki Obamy, łagodzenia nierówności i pomocy słabszym grupom społecznym kosztem zamożniejszych. Na dodatek Obamacare stała się impulsem do po
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.