Na listopadowym szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie Ukraina ma podpisać z UE umowę stowarzyszeniową i umowę o pogłębionej strefie wolnego handlu. Jeśli tak się stanie, oznaczałoby to dla Kijowa koniec tzw. polityki wielowektorowości, sztuki lawirowania między Wschodem i Zachodem, którą ukraińscy politycy przez ostatnie dwie dekady doprowadzili do perfekcji.
Od miesięcy trwają zabiegi Brukseli i Moskwy, aby przekonać Kijów do właściwego wyboru. O ile przedstawiciele Unii kreślą pozytywne scenariusze współpracy i zachwalają spodziewane korzyści, o tyle Rosjanie najczęściej ostrzegają, że Ukraińcy nie mogą jednocześnie siedzieć na dwóch stołkach. Siergiej Głazjew, doradca Putina, wylicza zyski z przystąpienia do wymyślonej przez Rosjan Unii Celnej (11–12 mld dol. rocznie) i zapowiada straty, jakie poniesie Ukraina w przypadku stowarzyszenia z Brukselą. Głazjew wyklucza też, by powiązany z UE Kijów mógł mieć status obserwatora w międzynarodowych instytucjach powoływanych przez Moskwę, i w ogóle twierdzi, że Ukraina przestanie być dla Rosji poważnym partnerem politycznym i handlowym. Wtóruje mu politolog Siergiej Żylcow, który na łamach rosyjskiej „Niezawisimoj Gaziety” alarmował, że „Bruksela będzie kreować ukraińską politykę zagraniczną i wpłynie negatywnie na stosunki rosyjsko-ukraińskie, które już dawno utraciły charakter partnerstwa strategicznego”.
Rosyjska dyplomacja słynie z nastawienia na skuteczność, ale swoją rolę odgrywają też emocje i poczucie, że bracia Ukraińcy po prostu zdradzają Rosję. Stąd Kreml nie tyle próbuje przekonać sąsiadów, ile chce ich po prostu przywołać do porządku i wysyła kolejne ostrzeżenia.