Prezydent Janukowycz, choć otrzymał propozycję podpisania umowy stowarzyszeniowej bez żadnych warunków, kategorycznie odmówił. To największa sensacja. Nikt z unijnych urzędników nie spodziewał się, że ukraiński prezydent nie skorzysta z tej szansy. Potwierdziło się przypuszczenie, że wszystko dotychczas to były uniki i gra. Że misja Kwaśniewskiego też była z góry skazana na przegraną.
Jak podkreślono w Wilnie, drzwi dla Ukrainy pozostają otwarte. Ale nikt nie będzie ciągnął Kijowa siłą, Unia to dobrowolne stowarzyszenie wolnych krajów, budowanie zaufania i współpracy, przestrzegania praw człowieka. Nie ma obowiązku, by zadawać się z tym towarzystwem. Propozycja dla Ukrainy była przecież hojna, to przyznał otwarcie przewodniczący Rady Europy oraz Jose Barroso: 500 mln euro tylko dzięki liberalizacji cła plus pomoc ekonomiczna, jakiej nigdy jeszcze nie zaproponowano krajowi spoza Unii.
Wyraźnie też zaznaczono, że to nie Rosja będzie dyktować warunki Brukseli.
Wkrótce okaże się, czy Janukowycz grając va banque coś jednak ugrał. Czy będzie mógł dalej rozmawiać z Unią o stowarzyszeniu bez zwolnienia z aresztu Julii Tymoszenko? Czy dostanie jeszcze więcej pieniędzy, których nie będzie musiał rozliczyć? Czy nie musi reformować sądownictwa i gospodarki, urealnić opłat za gaz dla indywidualnych klientów, bo nawet bez tego dostanie kredyty z unijnych instytucji finansowych? Jeśli wszystko to udało się Janukowyczowi wyszarpnąć, to może mówić jednak o sukcesie.
Rosja nie zmieni stanowiska w ciągu miesiąca ani dwóch. Nie skapituluje łatwo, jeśli rzeczywiście zależy jej, żeby do zbliżenia Ukrainy z Unią nie doszło. Janukowycz też nie ma zapewne złudzeń, że przekona Władimira Putina jednym słowem.