Renzi byłby premierem już od dziewięciu miesięcy, gdyby nie opór potężnego aparatu lewicowej Partii Demokratycznej (PD). Rok temu przed wyborami na sekretarza generalnego zapowiadał, że „zezłomuje” aparatczyków i poprowadzi najpierw partię, a potem Italię nową drogą. Już wtedy był najpopularniejszym politykiem Włoch, a ogromne nadzieje pokładali w nim nie tylko ludzie włoskiej lewicy.
Na nomenklaturę padł blady strach. Utrąciła „złomiarza”, jak go pogardliwie nazwano, i szefem PD został partyjny dostojnik w szarym garniturze Pier Luigi Bersani. Tylko po to, by roztrwonić ogromną przewagę w sondażach i zaledwie zremisować w lutym mecz wyborczy z Silvio Berlusconim. Owocem tej de facto klęski jest aktualny rząd Enrico Letty, w którym lewica musi dzielić władzę z prawicą. Renzi, jak wynikało z sondaży, wygrałby te wybory w cuglach.
Gdy więc 8 grudnia przyszło znów wybierać szefa PD, aparat złożył broń. Szef frakcji „dinozaurów”, były premier Massimo D’Alema (który jako komunistyczny działacz jeździł na konsultacje do Leonida Breżniewa) ogłosił, że czas na nowe pokolenie. Renzi w starciu z dwoma figurantami dostał ponad 60 proc. z 3 mln głosów członków i sympatyków partii i zajął należne mu od roku miejsce, dzięki czemu notowania PD podskoczyły nagle aż o 6 pkt proc. i stało się jasne, że lewica wybrała sobie nie tylko nowego przywódcę, ale i następnego premiera Italii.
Błyskotliwy i z wdziękiem
Matteo Renzi już w zeszłym roku dał się poznać jako błyskotliwy mówca porywający tłumy. Mówi szybko żywym językiem, nie gardzi subtelnym żartem.