Większość mieszkańców Indii to hindusi wierzący, że każda krowa jest wcieleniem bogini Kamadhenu – żywicielki i opiekunki, portretowanej w mitologii jako biała krowa z kobiecą głową i piersiami. Zamiast budować jej świątynie, czczą ją na co dzień pod postacią zwierząt. Dokarmiają wałęsające się chodnikami krowy, pozwalają im bezpiecznie przysypiać na zakorkowanych ulicach, budują dla nich przytułki i jadłodajnie, ich dotyk uważają za błogosławieństwo, zaś zabicie krowy i spożywanie jej mięsa – za bluźnierstwo.
Zupełnie inny stosunek do tych zwierząt mają indyjscy muzułmanie i chrześcijanie, którzy regularnie jedzą wołowinę. Także coraz więcej hindusów z klasy średniej, naśladując światowe mody kulinarne, chętnie jada wołowe steki i hamburgery podawane w topowych restauracjach Mumbaju czy Delhi.
Dlatego w Indiach wołowina to sprawa coraz większej wagi, szczególnie że jej produkcja rośnie w ostatnich latach o 25 proc. rocznie. Dzieje się tak na przekór restrykcjom prawnym i obyczajowym. I ku coraz większej wściekłości nacjonalistów. Od początku roku skrajne prawicowe bojówki, działające jako Komitety Ochrony Krów, coraz częściej wszczynają uliczne walki o bydło, publicyści piszą o atmosferze wojny. Teraz spór o święte krowy trafił na sam szczyt indyjskiej polityki.
Różowa rewolucja
Narendra Modi, lider opozycyjnej nacjonalistycznej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP) i możliwy premier po wiosennych wyborach do parlamentu, w kilku przemówieniach oskarżył rządzącą Partię Kongresową o prowadzenie „różowej rewolucji”. To ironiczna gra z hasłem „zielonej rewolucji”, która w latach 60.