Przedwyborcze sondaże zapowiadały zdecydowane zwycięstwo szefa słowackiego rządu Roberta Fico - nawet z poparciem 40 proc. Jednak Kiska uzyskał zaledwie 4 proc. mniej. Szef słowackiego rządu nie krył rozczarowania wynikami pierwszej tury. Zaskakująco skromne zwycięstwo tłumaczył słabą frekwencją i tym, że jego rywale potraktowali wybory prezydenckie jak referendum przeciwko rządowi.
Premier Robert Fico uchodził za prawdziwego mistrza, jeśli chodzi o napędzanie słupków popularności. Gdy przeanalizować jego karierę, nabiera się dziwnego wrażenia, że właściwie jest to jego główne zajęcie.
Ideowi wrogowie wyzywają go od postkomunistów, sam deklaruje się jako socjaldemokrata, ale bywał też już ponurym konserwatystą, euroentuzjastą, brunatnym narodowcem i liberalnym demokratą. A jest każdym z nich po trochu, w zależności od potrzeb. Przede wszystkim jest bowiem populistą: zabiega o sympatię wyborców, mówiąc im to, co chcą usłyszeć. A często jest tak przekonujący, że wszystkim wydaje się, że nie tylko coś powiedział, ale i już to zrobił.
Najważniejsze są słowa i gesty, ewentualnie ich brak. Np. w sprawie kryzysu ukraińskiego Fico po prostu milczał albo mówił bardzo niejednoznacznie. Słowacja graniczy z Ukrainą, tamtejsze media trąbią o Majdanie i Krymie tak samo jak nasze, gazety pełne są reportaży i analiz. W tej atmosferze Fico zwlekał całymi dniami z zajęciem stanowiska. W jego wypowiedziach z tego czasu zawsze obok siebie sąsiadowały frazesy o „wzburzonych ludziach na ulicach” oraz o „poszanowaniu legalnej władzy”. Dopiero 2 marca wystąpił na wspólnej konferencji prasowej z prezydentem kraju i przewodniczącym parlamentu i jednoznacznie potępił działania Rosji.