Równo przed 15 laty Polska wstąpiła do NATO. Do tej pory byliśmy pewni, że jesteśmy bezpiecznie schowani za zasłoną „najpotężniejszego sojuszu militarnego świata”. W art. 5 tego traktatu stanowiącego podstawę NATO sygnatariusze (w tym Stany Zjednoczone) zobowiązują się przecież przyjść z pomocą każdemu członkowi Sojuszu, który stanie się ofiarą „zbrojnej napaści”. Ale co to dziś oznacza? Nagle nabieramy wątpliwości. Bo wyobraźmy sobie następującą sytuację: „siły samoobrony”, które dwa tygodnie temu opanowały Krym, dostają zaproszenie od mniejszości rosyjskiej na Łotwę – członka NATO. Z takim wsparciem mniejszość ta szybko przejmuje władzę w Rydze i prosi o przyłączenie kraju do Federacji Rosyjskiej. Czy art. 5 w takim przypadku zadziała? Czy to już jest wojna? Po raz pierwszy od wejścia do Sojuszu rozstaliśmy się nawet z językiem poprawności, który nie pozwalał nazywać ewentualnego agresora. Wróg już jest – Rosja.
1.
Ku zaskoczeniu strategów NATO na Krymie doszło w lutym do dziwnej wojny bez jednego wystrzału. Formalnie nie ma tam rosyjskich wojsk, a jednak w przeciągu zaledwie kilkunastu dni Rosja dokonała aneksji półwyspu.
Formuła, zapisana w 1949 r., wydaje się krucha w obliczu obecnych zagrożeń. Tak się pomyślnie złożyło, że art. 5 – przez całą historię Sojuszu – zastosowano tylko raz, po zamachu 11 września, i to właściwie symbolicznie, w obronie najpotężniejszego sojusznika, który bez pomocy NATO mógł się z powodzeniem obejść. W ubiegłym roku prezydent Barack Obama zapowiedział ukaranie reżimu syryjskiego za użycie broni chemicznej.