Wbrew sondażom i analizom Słowacy wybrali sobie na prezydenta skromnego i kulturalnego biznesmena filantropa. I to jak wybrali – przy ok. 50-proc. frekwencji Andrej Kiska zyskał prawie 60 proc. głosów, nokautując konkurenta Roberta Ficę. Nokaut jest tym bardziej efektowny, że Fico od lat dominuje w słowackiej polityce. Od lat kieruje najpotężniejszą w kraju partią SMER, jest szefem rządu, większość w parlamencie w zasadzie głosuje pod jego dyktando. Fotel prezydenta był mu potrzebny właściwie jako kropka nad i – żeby jeszcze łatwiej podporządkowywać sobie państwo, majstrować przy konstytucji, zmieniać skład Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego.
Ficy nie udało się właśnie dlatego, że wybory wyglądały na czystą formalność. Słowacy od czasów mecziaryzmu lat 90. są przeczuleni na dominację jednej opcji politycznej, a już szczególnie jednego przywódcy. Fico reklamuje się jako liberalny socjaldemokrata, ale nie gardzi ostrym słowem wobec Romów czy Węgrów albo antyunijnym populizmem. Ma też na pieńku z mediami – przegłosowane pod jego kierownictwem w 2008 r. prawo prasowe to w istocie kaganiec. Od lat zagrożenie jedynie wisiało nad redakcjami, ale kij został użyty właśnie w marcu, tuż przed wyborami, kiedy lokalny tygodnik „Plus 7 dni” musiał opublikować sprostowanie jednego z opisanych polityków: wyjaśnienia jego autorstwa zajęły w sumie 54 strony, bo trzeba je było opublikować czcionką wielkości gazetowych tytułów.
Rozbita opozycja nie była w stanie wystawić przeciw Ficy wspólnego kandydata, tymczasem niemal wszyscy przegrani kandydaci, partie polityczne, ale przede wszystkim media, aktorzy, artyści i celebryci nagle w ciągu kilkunastu dni poprzedzających drugą turę udzielili poparcia Andrejowi Kisce – biznesmenowi z Popradu, który dał się poznać jako założyciel fundacji „Dobry Anioł” wspierającej rodziny z ciężko chorymi dziećmi.