Scenografia protestów na wschodzie Ukrainy, ich język, argumenty serwowane przez uczestników, przypominają Majdan w krzywym zwierciadle. To protest społeczny przeciwko władzy, mówią. Jesteśmy tu, żeby bronić ojczyzny. Społeczeństwo ma prawo wyrażać swoją wolę. Protest jest pokojowy, ma poparcie lokalnej społeczności. Są kanapki, jak w Kijowie, zwolennicy dostarczają papierosy i drewno na opał: nawet system ogrzewania (blaszane beczki) jest taki sam. Protestujący mówią, że zostaną na miejscach do końca, gotowi są ginąć za wartości, jakich bronią. Lekcja odrobiona, nowym władzom w Kijowie trudno walczyć z argumentami, jakich niedawno samemu się używało.
Sytuacja od wielu dni zmierzała ku zwarciu. Kolejne ultimatum władz separatyści ignorowali. Rządzący nie używali siły, chcąc zapewne zyskać na czasie, mając świadomość, że militarne rozwiązanie mogłoby sprowokować „humanitarną” interwencję Rosji w obronie rosyjskojęzycznych mieszkańców wschodnich obwodów. Wkroczenie Rosjan musiałoby wywołać reakcję ukraińskiej armii, jeśli autorytet rządu miałby ocaleć.
Kijowski Majdan zarzuca władzom bierność, zbyt wolne reagowanie na wydarzenia. I to, że nie potrafiły zapobiec wydarzeniom, a dziś może już być za późno na gaszenie pożaru. Premier Arsenij Jaceniuk i ministrowie jego rządu dopiero teraz zauważyli, że wschód kraju jest w niebezpieczeństwie, a rosyjskie wojska stoją zaledwie o krok od słabo strzeżonej granicy. Nie wyciągnięto wniosków z lekcji krymskiej, nikt z rządzących wcześniej nie wybrał się do Donbasu. Mimo że wzrost separatystycznych tendencji łatwo było przewidzieć: wszyscy powtarzali do znudzenia, że Rosja nie zamierza poprzestać na Krymie. Wygląda, jakby rządzącym zabrakło serca do wschodu.