Tajlandia nadal nie potrafi wygrzebać się z fundamentalnego kryzysu politycznego. Niby właśnie doszło do przełomu, bo sąd konstytucyjny potwierdził dowody na nepotyzm populistycznej pani premier Yingluck Shinawatra (czyt. Jinglak Szinałat), więc musiała pożegnać się ze stanowiskiem. Tego domagała się protestująca od pół roku opozycja, popierana przez wielkomiejskie elity i klasę średnią. Jednak pat trwa. Po unieważnieniu lutowych wyborów do izby niższej (sparaliżowanych przez przeciwników rządu) w parlamencie działa tylko Senat. Świeżo upieczony przejściowy szef rządu, jak jego poprzedniczka, musi urzędować na przedmieściach stołecznego Bangkoku, bo dostępu do biura premiera od miesięcy broni opozycja. Jej lider właśnie ogłosił, że zamierza się na teren urzędu wprowadzić, choć Suthep Thaugsuban (czyt. Sutep Teksuban) upatrzył sobie budynek, w którym zwyczajowo zatrzymują się zagraniczne delegacje, więc właściwy gabinet premiera pozostanie pusty.
Utrzymująca się u władzy, popularna wśród słabiej wykształconych obywateli z prowincji Partia dla Tajów chciałaby, żeby zasiadł w nim zwycięzca lipcowych wyborów parlamentarnych. Ale o wyborach nie chce słyszeć opozycja. Zamiast głosowania, w którym nie ma większych szans, domaga się, by nowego tymczasowego premiera namaścili przewodniczący najważniejszych sądów, trybunałów i komisji wyborczej. Thaugsuban firmuje też dość oryginalny pomysł ogólnotajlandzkiej komisji ludowej, która napisałaby nową konstytucję, potrzebną, by zneutralizować dysfunkcje ustroju. Głęboki spór, w ostatnich latach zdominowany przez ograniczanie wpływów rodziny Shinawatrów, regularnie wylewa się na ulice i przeradza w krwawe zamieszki, stałym elementem polityki są też wojskowe zamachy stanu i odsuwanie premierów od władzy przez sądy.