Takiej katastrofy nie wróżył nikt. Indyjski Kongres Narodowy, któremu przewodzi rodzina Nehru-Gandhi, zdobył zaledwie 44 z 543 mandatów w niższej izbie parlamentu. Dynastia, która rządziła Indiami przez większość liczącej 67 lat niepodległości, dziś nie jest nawet główną partią opozycyjną.
Przypomina trochę konające zwierzę, które nikomu już nie może zagrozić. By ją powalić, wystarczył jeden dzielny wojownik – opozycyjny lider Narendra Modi. Na zdjęciach zrobionych tuż po ogłoszeniu miażdżących wyników przegrani Sonia Gandhi, jej syn Rahul oraz leciwy premier Manmohan Singh siedzą posępni i milczący. W krótkim wystąpieniu przyznali się do porażki. Tylko tyle. Modi, ich główny konkurent i szef zwycięskiej Indyjskiej Partii Ludowej, nacjonalista, radykał i świetny menedżer, zdobył zdecydowaną większość w parlamencie i wiele wskazuje, że następna dekada należy do niego. Rodzinę i partię Gandhich czeka natomiast polityczny niebyt, z którego mogą nigdy nie powrócić.
Ustępujący premier Singh skończył 82 lata, Sonia – 68, zaś mający ich zastąpić 43-letni Rahul okazał się najgorszym przywódcą w całej dynastycznej historii. Przez 10 lat wahał się, czy w ogóle wejść do aktywnej polityki. Zrobił to dopiero w chwili, w której mógł być pewien porażki. W czasie kilkumiesięcznej kampanii pozostał przezroczysty, nieistotny – cała uwaga skupiła się na starszym o dwie dekady i znacznie bardziej dynamicznym rywalu. Partia Kongresowa i ród Gandhich postawiły wszystko na jedną kartę. Rahul doprowadzając do zapaści, udowodnił, że w Indiach skończyła się era charyzmatycznych rządów z nadania. Wiara w polityczne bóstwa ustąpiła zdroworozsądkowym wymaganiom i materialnym żądaniom setek milionów ludzi.
Samodzielność zamiast karmy
Po ogłoszeniu wyników Sonia Gandhi i premier Singh podali się do dymisji, ale zarząd Partii Kongresowej nie przyjął ich rezygnacji. A dopóki na szczycie zasiada ród, nie może być mowy o reformach. Sposobem na odbudowanie znaczenia jednej z najstarszych organizacji politycznych na świecie może być tylko jej demokratyzacja – dziś jest przeciążoną, hierarchiczną machiną, która przestała działać. Rodzina przez siedem dekad obrastała pochlebcami i poplecznikami, którzy, torując sobie bezpośredni dostęp do przedstawicieli rodu, umacniali swe pozycje i transmitowali partykularne, lokalne interesy na szczyty.
Układ zależności stał się tak ciasny i skomplikowany, że odebrał członkom rodziny realną władzę. Współcześni, niechętni spadkobiercy politycznej schedy Jawaharlala Nehru i jego córki Indiry Gandhi (dwojga przywódców, którzy władzy z pewnością pragnęli) są jedynie marionetkami w partyjnym spektaklu, kontrolowanym przez kręgi potężnych, długoletnich działaczy.
Sonia, Singh i Rahul nie przejawiają pasji wobec polityki – zajmują się nią apatycznie i bez wyobraźni. Ich postawa jest całkowitym zaprzeczeniem nastrojów społecznych panujących w Indiach. Ten kraj wręcz wibruje od zniecierpliwienia, energii i chęci działania. Hindusi chcą rozwijać gospodarkę, dorabiać się, zmieniać swoje życie. W przeciwieństwie do przywódców, tkwiących w rolach z nadania, większość Hindusów nie zgadza się już na „wyznaczony” los. Osłabły serwowane im przez lata hasła o społecznej równości oraz wierzenia w słuszność karmy. Pokora, cierpliwość, łagodność, jakie uosabiał Mohandas Gandhi – ideowy ojciec Indyjskiego Kongresu Narodowego, nazywany Mahatmą, wielkim duchem – nikogo już nie przekonują.
Powszechna natomiast staje się wiara we własne możliwości i samodzielność, potrzeba sprawczości i coraz bardziej agresywna chęć rozwoju. Wrogiem tych tendencji jest państwowa machina, krępujące regulacje prawne i bezczynność rządzących. Właśnie to – rozminięcie z duchem czasu – może zdecydować o politycznym końcu Gandhich.
Nowy człowiek zamiast reinkarnacji
Koniec dynastii wieszczono już nieraz. W historii rodu przypominającego skrzyżowanie brytyjskiej rodziny królewskiej z amerykańską familią Kennedych było wiele momentów zwrotnych, a nawet tragicznych, z których udawało się Gandhim podźwignąć. Gdy w 1975 r. Indira wprowadziła stan wyjątkowy, by stłamsić opozycję, Hindusi ukarali ją srogo porażką wyborczą, ale wkrótce przywrócili do władzy.
Kilka lat później pani premier zdecydowała o krwawej pacyfikacji ruchu separatystów sikhijskich w świątyni w Amritsarze, za co w 1984 r. została w odwecie zastrzelona przez osobistych ochroniarzy. W drodze do szpitala jej krwawiącą głowę przytrzymywała Sonia, młoda i nieśmiała Włoszka, którą wcześniej pokochał i poślubił syn żelaznej Indiry – Rajiv. Wkrótce on także zginął w zamachu.
Ale co innego odradzać się z nagłych kryzysów, a co innego powstrzymać długotrwały, powolny zmierzch. Aby zrozumieć źródło dynastycznej zapaści Gandhich, trzeba cofnąć się do końca lat 90. Sonia nienawidziła polityki, po szokującej śmierci teściowej i męża ukryła się z dwójką dzieci – Rahulem i Priyanką – przed wzrokiem mediów i polityków. Nie na długo. Działacze partyjni upomnieli się o nią pod koniec XX w., bo Partię Kongresową dopadł marazm i brak decyzyjności. Sceptyczna Sonia podjęła się przewodzenia partii, podobno tylko po to, by jak najbardziej opóźnić nieuchronne wejście do czynnej polityki swego syna. Bała się, że Rahul będzie bezbronny wobec starych, doświadczonych działaczy. Podobnie jak jej mąż, dla którego polityczna niewiedza okazała się zabójcza.
Powrót przedstawicielki rodu na partyjny tron przyciągnął wyborcze masy. Sonia nauczyła się płynnie mówić w języku hindi, zjednywać sobie tłumy; publicznie pokazywała się jedynie w sari. Indie uwierzyły w reinkarnację politycznej Bogini Matki. Ale zwycięstwa Kongresu nie były już spektakularne (konieczne okazało się budowanie koalicji), zaś Sonia wolała pozostać w tle.
Na stanowisko premiera wysunęła Manmohana Singha – szanowanego technokratę, który na początku lat 90. przeprowadził serię wolnorynkowych reform, ale w ostatnim czasie nie potrafił nadać gospodarce koniecznego impetu. Singh – łagodny, kompromisowy – przez dwie kadencje rządził mozaikowymi gabinetami, nieustannie szantażowany przez awanturniczych koalicjantów z lokalnych partii, a jednocześnie bombardowany przez opozycję za nieudolność i nieskuteczność. Powszechnie uważano, że powinien go jak najszybciej zastąpić młody Rahul, ten jednak okazał się niechętny, a do tego pozbawiony talentów przywódczych.
Szansą dla Partii Kongresowej była jego młodsza siostra – Priyanka, łudząco podobna do babki Indiry. Przejawiała większe polityczne umiejętności, była drapieżna i wyrazista. A jednak – najpewniej decyzją rodziny – została przesunięta do ról prywatnych: żony i matki, i oficjalnie zrezygnowała z kariery. To był fatalny błąd, bo specyfika indyjskiej polityki – uprawianej na potężnym subkontynencie i przed liczącą 1,3 mld ludzi publicznością – wymaga silnej osobowości, autentycznego pragnienia władzy i motywacji, która zarazi wyborców. Tymczasem dynastia pokazała ludowi ospałego księcia, licząc, że znów zadziała dziedziczna mistyka.
Internet zamiast wieców
Zupełnie inaczej działał Narendra Modi. Nie zdawał się na cud – podszedł do walki metodycznie. Ciężko i wytrwale na swój sukces pracował, wielomiesięczną kampanię spędził w podróży, ale co ważniejsze, razem ze swym sztabem uruchomił nieznany nad Gangesem model działania, wykorzystujący zasięg i skuteczność nowych technologii. Poza wiecami i pielgrzymkami, będącymi stałą pozycją w wyborczym menu, kluczową rolę odegrały media społecznościowe i łącza internetowe.
Zamiast latać śmigłowcem z wioski do wioski Modi i tysiące jego zwolenników, skomunikowanych dzięki telefonom komórkowym i specjalnym aplikacjom, wspólnie organizowali wszechobecność kandydata. Trójwymiarowa sylwetka Modiego ukazywała się ludziom w setkach wiosek, a przyszły premier organizował transmitowane „Dyskusje przy herbacie”, w których jednocześnie uczestniczył nawet milion rozsianych po kraju ludzi. Swój sukces wyborczy Modi zawdzięcza więc w dużej mierze młodym użytkownikom internetu – 100 mln z nich poszło głosować po raz pierwszy w życiu. Zanim wrzucili głos do urny, w sieci zasilali jego kampanię.
Partia Kongresowa wykpiła technologiczne zabiegi rywala, podkreślając, że przejawia on elitarystyczne podejście w kraju, w którym problemem jest dostęp do wody pitnej, a jedynie 2 proc. domów podłączonych jest do internetu i tylko kilkanaście procent posiada telefony komórkowe. Tyle że Modi wykorzystał komunikację i mobilność nie po to, by się wywyższać, ale by dać wyborcom – także niewykształconym i ubogim – poczucie uczestnictwa w podejmowaniu decyzji i kształtowaniu rzeczywistości. O takiej właśnie technologicznej demokracji marzył ćwierć wieku temu Rajiv Gandhi. Dziś jego sen spełnia kto inny.
Entuzjazm zamiast marazmu
Miarą słabości jednej z najpotężniejszej niegdyś rodzin świata jest to, że kampania wyborcza należała w całości do 63-letniego Modiego. Zelektryzował Indie pasją, z jaką dążył do zwycięstwa. Robił to brawurowo, był zdeterminowany i pewny swych przekonań. Jego droga do fotela premiera przypomina błyskotliwą kampanię Baracka Obamy z 2008 r. – Modi powiedział sobie i Indiom: „Yes, we can”. Rozpalił wiarę w poprawę, przywrócenie wysokich wskaźników wzrostu gospodarczego, wielkich inwestycji, rosnących zarobków. Uruchomił masowy entuzjazm i przekonanie, że pod jego przywództwem kraj będzie poruszał się naprzód.
To jemu zadawano trudne pytania, jemu media patrzyły na ręce, wypominały niekonsekwencje. Nikt nie traktował z taką uwagą Gandhich, których strategię można streścić w stwierdzeniu: „Więcej tego samego”. Tymczasem ostatnie 10 lat pod rządami Sonii i Singha to bodaj najczarniejsza, dla wielu Hindusów najbardziej wstydliwa dekada w dziejach niepodległej republiki. Wyniki ekonomiczne są dla Partii Kongresowej bezlitosne. W 2009 r. wzrost gospodarczy wynosił 8,4 proc., dziś sięga niespełna 5 proc. W tym samym czasie wskaźniki wzrostu przemysłowego runęły z 16,4 proc. do wartości ujemnych. Nakłady inwestycyjne spadły o 80 proc. Wartość rupii w ciągu pięciu lat zmalała o połowę. Część analityków mówi wprost o dewastacji ekonomicznej.
Symbolem zahamowania, jakiego Hindusi doświadczyli w pół drogi do dobrobytu, są szpetne szkielety niewykończonych wieżowców sterczące na obrzeżach Delhi czy Mumbaju. Budowa pnących się do nieba apartamentowców i biurowców została wstrzymana, a obietnica boomu zawieszona do odwołania. Tymczasem na Hindusów zwaliła się kilkunastoprocentowa inflacja, z którą Partia Kongresowa walczyła nieskutecznie, raczej szkodząc. Rząd z uporem podnosił stopy procentowe i doprowadził do stagflacji. W Indiach wiele towarów drożeje, potrzebna żywność jest eksportowana do Chin, a produkcja kurczy się. Przybywa tych, którzy zamiast się bogacić, mają kłopot z utrzymaniem się przy życiu.
Bogactwo zamiast biedy
Hindusi nie mogą już czekać – aby zachować ważną pozycję w międzynarodowej układance, muszą uzdrowić gospodarkę. Aby żyć w godnych warunkach, muszą redukować ubóstwo i równoważyć dostęp do zasobów między różnymi grupami społecznymi. Potrzebują 10 mln nowych miejsc pracy rocznie, nowych dróg, lotnisk i portów, a także powstania 20–30 miast, bo w istniejących metropoliach całe dzielnice, pozbawione elektryczności i kanalizacji, funkcjonują na granicy biologicznej i społecznej katastrofy, a migracja ze wsi przybiera na sile. Głód zmiany, chęć uszczknięcia kawałka sukcesu i poprawy codziennego funkcjonowania są ogromne. Nie da się ich powstrzymać zaklęciami, jakie przez lata stosował Kongres, dziś oskarżany o to, że z premedytacją trzymał miliony ludzi w biedzie.
Kongres długo był „partią całych Indii”, teraz jest niczyją. Na głosy ubogich trzeba zasłużyć, udało się to debiutującej Partii Zwykłego Człowieka, która w skali kraju zyskała co prawda 2,2 proc. głosów, ale w Delhi czy Waranasi – ponad jedną trzecią. Natomiast inteligenckie i biznesowe elity, dawniej przywiązane do idealistycznej i wrażliwej społecznie Partii Kongresowej, teraz postawiły na skuteczne zarządzanie. Dynastia pozostała wyrazicielką podniosłych, ale spetryfikowanych wartości – demokratycznej republiki ludzi wolnych i równych wobec prawa. Zbyt długo piękno tych haseł pozostawało bez związku z rzeczywistością.
Narendra Modi obiecuje Hindusom tylko jedno – że każdemu pozwoli się bogacić. Zarządzanie ludzką chciwością może jednak okazać się bardzo trudne i doprowadzić do ostrych konfliktów. Uznany publicysta Prem Shankar Jha ostrzega w powyborczej analizie, że Indie znajdują się na takim etapie kapitalistycznego rozwoju, na jakim Europa była około sto lat temu. Społeczne napięcia, a przede wszystkim niepokój kruchej klasy średniej mogą znaleźć ujście w szukaniu mitycznych „winnych”.
W Europie byli nimi Żydzi, w Indiach kozłami ofiarnymi mogą stać się muzułmanie (15 proc. populacji). W najnowszej historii kraju takim krwawym wybuchem nienawiści były zamieszki w Ajodhii w 2002 r. W ciągu dwóch dni zginęło dwa tysiące ludzi, w większości muzułmanów. Ciche przyzwolenie na rzeź miał wydać lokalny przywódca, skrajny hinduista. Ten sam człowiek został właśnie zaprzysiężony na urząd premiera Indii. Władczy i gospodarczy zapał Modiego może podźwignąć kraj z marazmu. Jego radykalizm może jednak pogrążyć Indie w nienawiści i chaosie.
Ale ostrzeżeń nikt nie słucha. Teraz Hindusi patrzą w przyszłość z entuzjazmem, jakiego nie czuli od 30 lat. Modi, jak dawniej Indira Gandhi, zdołał zjednoczyć naród siłą wspólnego marzenia. Wtedy chodziło o likwidowanie biedy, teraz o coś więcej – udział w bogactwie. To jedyna obowiązująca w Indiach wizja przyszłości. Nie ma w niej miejsca dla dynastii Gandhich.