Pół miliarda Indusek zdecyduje o wyniku rozpoczynających się indyjskich wyborów. Dlatego politycy prześcigają się w kuszeniu ich obietnicami. A one korzystają.
Narendra Modi ubiega się o trzecią kadencję, a z antymuzułmańskości uczynił jeden z najważniejszych oręży i spoiwo swego ruchu.
Premier Indii Narendra Modi występuje już w roli zastrzeżonej dotąd dla duchownych. Tym samym uświęca nowy wyznaniowy model państwa. A w wiosennych wyborach idzie po niepodzielną władzę.
To bodaj najskromniejszy przejaw modimanii, ocierającej się o kult jednostki. Od czasów Indiry Gandhi nie było w Indiach porównywalnego zjawiska.
Justin Trudeau poinformował w poniedziałek, że według jego wiedzy za czerwcowym morderstwem Hardeepa Singha Nijjara, przywódcy sikhów w Kanadzie, stoją „agenci indyjskiego rządu”. Narendra Modi mówi, że to absurd, i rozpoczyna dyplomatyczną kontrofensywę.
Oczekiwania przed szczytem G20 w Delhi były niewygórowane, więc skromny urobek dwudniowych spotkań przyjęto bez zaskoczeń.
Na zakończonej w New Delhi dwudniowej konferencji przywódców najważniejszych globalnych potęg dominowały eufemizmy i symboliczne gesty, które jednak zadowoliły wszystkie strony. Najważniejsi gracze i tak swoje interesy załatwiają gdzie indziej.
Narendra Modi obiecuje, że za trzy dekady Indie, które właśnie wylądowały na Księżycu, będą liderem świata. Tymczasem za jego przyzwoleniem w kraju toczy się wojna domowa. I to ona mówi więcej o przyszłości Indii.
Rahul Gandhi przeszedł pieszo przez całe Indie i pokazał, że nacjonaliści nie są jedyną polityczną siłą w najludniejszej demokracji świata. Rozpalił entuzjazm i ducha jedności. Tylko w co ten sukces przekuć?
Indie i Chiny wzywają do deeskalacji konfliktu w Ukrainie, ganią Kreml za ataki na cele cywilne. Nie poparły też inicjatywy utajnienia głosowania o anektowanych ukraińskich terytoriach na forum ONZ. Pozycja Rosji słabnie z każdym dniem.