Atletico Madryt to oczywiscie nie żaden żebrak, jak sugerowały niektóre zapowiedzi finału, niesione siłą efektownego porównania z sąsiadem zza miedzy, królewskim Realem. Ale mierzone siłą nabywczą – europejska druga liga. Piłkarze Diego Simeone podbili serca, bo na boisku zostawiali po sobie powab muszkieterskiej zasady – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wiele ich tegorocznych meczów to był koncert solidarności, prostoty w najlepszym tego słowa rozumieniu oraz nieustępliwości, którą można skwitować starym piłkarskim powiedzeniem: „słabsza kość pęka”. Wystarczyło na mistrzostwo Hiszpanii – to też wielka sprawa.
Finał przejdzie do historii na zdjeciach prężącego muskulaturę Cristiano Ronaldo (po wykorzystanym rzucie karnym, pod koniec dogrywki, gdy już wszystko było rozstrzygnięte) – największego i najdroższego z galacticos Realu, który akurat w tym meczu snuł się na boisku, zupełnie bez pomysłu, jak postawić się chartom Simeone.
Zostanie suchy wynik 4:1, który nijak ma się do tego, co można było zobaczyć na boisku, i za parę lat mało kto będzie pamiętał, jak niewiele brakowało, by po stronie Realu, zamiast dumnej i efektownej czwórki, było puste i mało galaktyczne zero.
Skwitować, że Real wygrał ten mecz szczęśliwie – wyrównując, gdy zegar tykał coraz głośniej – byłoby jednak niesprawiedliwe. Może tylko trochę zaskakujące, że symbolem kunsztu był w tym meczu po stronie królewskich nie Cristiano Ronaldo, a Angel di Maria. I że te falowe ataki pod koniec meczu były tak niezborne. Uratował ich prosty środek – wrzutka, główka, gol. Stracić wysiłek całego meczu w tak banalny sposób – trudno dziś być kibicem Atletico.