Tam gdzie wcześniej stał we Lwowie Euromajdan, ekipa Petra Poroszenki postawiła nową scenę. Już jakiś czas przed wyborami wiadomo było, że to Poroszenko zwycięży, bo sondaże dawały mu wielopunktową przewagę nad innymi kandydatami: Julią Tymoszenko (która zaczyna jednoczyć Ukraińców, ale głównie w silnej do siebie niechęci), Anatolijem Hrycenką (który na plakatach wyborczych wyglądał jak ukraińska wersja Bronisława Komorowskiego, jeszcze z wąsatych czasów), Ołehem Liaszko (radykałem, na którego oficjalnych wyborczych publikacjach litera „m” w nazwisku zastąpiona była niby przez tryzub, ale dziwnie przypominający widły). I resztą wyborczej drobnicy, która nie liczyła się wcale, na czele z nacjonalistami, którzy według histerycznej propagandy mieli nadawać ton ukraińskiej rzeczywistości: Dmytro Jaroszem z Prawego Sektora i Ołehem Tiahnybokiem ze Swobody.
Ale gra toczyła się o wygraną w pierwszej turze, dlatego sztab Poroszenki nie odpuszczał. Do ataku rzucono popierające go sławy, m.in. Jurija Łucenkę, dawnego szefa MSW Ukrainy i mniej znanego od Julii Tymoszenko (ale zawsze coś) więźnia reżimu Janukowycza.
Parę dni przed wyborami kręciłem się więc pod lwowską sceną i patrzyłem, jak stojący na niej Łucenko emocjonuje się, macha rękami i wzywa, by głosować na Petra Poroszenkę. Słuchał go tłum lwowian.
– Poroszenko będzie prezydentem całej Ukrainy, tak, całej! – krzyczał Łucenko. – Nie tylko zachodniej, ale wschodniej też! Nawet w Ługańsku, nawet w Doniecku chce na niego głosować o wiele więcej ludzi niż na tego całego Dobkina-żopkina czy Tihipkę-pipipkę!
Tłum się roześmiał. „Żopa” to po ukraińsku (i rosyjsku) dupa. „Pipipka” w każdym słowiańskim języku brzmi jak brzmi.