Na początku tysiąclecia mówiliśmy jeszcze o marzeniu europejskim, a mieszkający 20 lat w Europie amerykański myśliciel Jeremy Rifkin oceniał, że nasze marzenie przyćmiewa american dream. Intencje elit niosących sztandar Unii, ludzi wykształconych i młodego pokolenia klasy średniej – od Lizbony po Tallin – wydawały się jasne: żyć w pokoju i harmonii z innymi narodami. Oddawać pod wspólny zarząd to, co najlepiej rozstrzygać wspólnie. Nie tracąc własnej tożsamości kulturalnej i narodowej, budować drugą tożsamość – europejską, a wolność upatrywać we współpracy, a nie w autonomii. „Europejczycy walczą o powszechne prawa człowieka i prawa natury. Są gotowi podporządkować się przepisom regulującym te dziedziny” – twierdził Rifkin w 2004 r. Akurat wstępowaliśmy do Unii i chętnie podchwyciliśmy hymn Europy: „wszyscy ludzie będą braćmi” (a przynajmniej Europejczycy).
Front Narodowy we Francji (25 proc. głosów, pierwsze miejsce) i UKIP w Wielkiej Brytanii (27,5 proc. i też pierwsze miejsce) burzą tamto europejskie marzenie elit. Hasłem Frontu jest renacjonalizacja polityki francuskiej, która ma być – jak głosi Marine Le Pen – „polityką Francuzów dla Francuzów i z Francuzami”. Podobnie argumentuje Nigel Farage: „Chcemy z powrotem naszego kraju” (We want our country back), podsycając dziecinne złudzenie, że problemy można rozwiązać przez swego rodzaju deglobalizację. I dalej: „Nie chcę mieć Rumuna za sąsiada” – powiedział Farage, którego partia w nazwie ma hasło „niepodległość”. Niepodległość w kraju ostatni raz najechanym tysiąc lat temu? Niepodległość od kogo? Głównie od imigrantów, w tym i polskich, gdyż rozszerzenie Unii Farage wytyka jako błąd, a swobodny przepływ ludzi uznaje za nieodpowiedzialny nonsens.