„Jesteśmy numerem jeden świata” – na ten pełen radości i triumfu śpiew pozwoliła sobie niemiecka drużyna dopiero po powrocie do swojego hotelu przy jednej z plaż Rio de Janeiro. Zwycięzcy poczuli się wreszcie „u siebie”. Poza zasięgiem wielotysięcznego tłumu wielbicieli i (niekoniecznie przychylnych) komentatorów z całego świata.
Skromni i umiarkowani byli już wcześniej, m.in. podczas konferencji prasowej po miażdżącym zwycięstwie nad Brazylijczykami. Szaleli za to ich fani w Niemczech. Niedzielny finał przyniósł pewne otrzeźwienie. Niemiecka drużyna spotkała na boisku godnego siebie rywala – losy meczu ważyły się do ostatniej chwili. „Götze sei dank! – komentowali w poniedziałek internauci, przerabiając na użytek chwili popularne „Gott sei dank!” (Bogu niech będą dzięki). 22-letni Mario Götze, który strzelił zwycięskiego gola, może liczyć na wdzięczność i chwałę kibiców.
A ci nie zamierzają tak szybko pożegnać się z euforią ostatnich dni mundialu. Na niemieckich ulicach nadal łopocą narodowe flagi. Jest ich więcej niż w dniu Niemieckiej Jedności Narodowej, która przypada 3 października. Nadal też jeżdżą prywatne auta przystrojone narodowymi barwami.
– Nie rozumiem tego szaleństwa – mówi 36-letni Stefan Hüsselbeck. W poniedziałek pojechał do pracy zły, bo niewyspany. Noc należała bowiem do kibiców, którzy w karawanach aut krążyli po ulicach niemieckich miast do późnych godzin. Klaksonami i okrzykami dawali wyraz radości „z naszego zwycięstwa”. Sam Stefan meczu nie oglądał – nie interesuje się piłką nożną. Wielkie spektakle sportowe uważa za jeszcze jeden przejaw komercjalizacji życia społecznego, a euforię widzów – za zastępcze projekcje ich, nie zawsze nazwanych i uświadomionych, emocji.