To był mundial nad mundialami – tak jak życzyła sobie prezydent Dilma Rousseff. Trwający miesiąc karnawał. Słońce, plaża, muzyka, dziesiątki nacji i języków. A przede wszystkim mistrzowski poziom wielu, o ile nie większości meczów – aż do finału, najlepszego ze spotkań. Do chwili, w której padł jeden jedyny gol Maria Goetzego w drugiej części dogrywki, naprawdę nie było wiadomo, kto wygra. Faworytami byli nadzwyczajni od pierwszego meczu Niemcy (4:0 z Portugalią Cristiano Ronaldo), ale w ostatniej partii to Argentyńczycy mieli więcej okazji. Brakowało ciut, by Leo Messi stał się w kraju tym, kim jest po wsze czasy Diego Maradona. Czy zatem – idąc tropem licznych humoresek – Benedykt ma większe niż Franciszek wpływy na górze?
Mundial nad mundialami – ale nie dla Brazylii. Gazetowe tytuły krzyczały przed turniejem: Nasz mundial, nasz puchar! Tymczasem zdarzyło się sportowe trzęsienie ziemi, kataklizm, tsunami: drugie maracanazo, a właściwie mineirazo (od nazwy stadionu Mineirao w Belo Horizonte). Takie imię nosi teraz okrutna, ale i stylowa demolka gospodarzy mundialu przez Niemców 7:1. Gdyby wskazywać wydarzenie numer jeden mistrzostw, to nie był nim finał, lecz niemiecki huragan, który zmiótł z boiska brazylijskich piłkarzy, a wraz z nimi sen Brazylii o trafieniu szóstki – szóstego mistrzostwa i innych pozafutbolowych marzeń.
Prąd, którego zabrakło w niektórych dzielnicach z powodu przeciążenia sieci – wszyscy naraz włączyli telewizory – po pół godzinie półfinału z Niemcami wrócił. Było już 5:0. Ludzie ze złamanymi sercami wyłączali odbiorniki. Dla nich mundial skończył się 8 lipca, około 17.30 miejscowego czasu.
Kilka dni później publicyści porównywali porażkę 7:1 do... klęski USA w wojnie wietnamskiej, a osłupienie, z jakim patrzono na kataklizm na stadionie w Belo Horizonte, do osłupienia Francuzów przyglądających się wejściu wojsk Hitlera do Paryża w 1940 r. Przywołano też zamachy 11 września 2001 r. w Nowym Jorku.