Jeszcze dwa miesiące temu Władimir Putin był zaproszony do Normandii na obchody 70 rocznicy D-Day, rozmawiał z Barackiem Obamą. Z nowym prezydentem Ukrainy Petro Poroszenką uścisnęli sobie dłonie i rozważali mapę drogową do pokoju. Dziś wydaje się, że to było w innej epoce. Nawet w rejonie zestrzelonego samolotu pasażerskiego MH17 trwają walki. I to walki naprawdę intensywne. Separatyści w ubiegły czwartek zestrzelili ukraiński MiG-29, a Kijowowi nie pozostało wiele sprawnych samolotów.
Mimo walk sytuacja na froncie wygląda na klincz. Wprawdzie rejon zajmowany przez separatystów miał się podobno skurczyć, ale nikt nie wie, jak – bez ryzyka ogólnej rzezi – można by ich wykurzyć z dwóch miast: Ługańska i Doniecka. Donieck z obrzeżami to miasto półtoramilionowe, Ługańsk – półmilionowe, w dodatku dziś bez wody i energii elektrycznej. Zdobywanie miast z ludnością cywilną w domach nawet dla sprawnej armii to zadanie zwykle ponad siły. Z kolei separatyści – zgraja najemników różnej maści, często z frontowym doświadczeniem z Czeczenii i Afganistanu, wspierani i dowodzeni przez zawodowych rosyjskich oficerów – nie ruszają wprawdzie na Kijów, bo tak liczni nie są, ale i nie mają zamiaru się poddawać.
Fala uchodźców z tego regionu, według Rosjan, przekroczyła 700 tys. Biuro Komisarza ONZ ds. Uchodźców podaje znacznie niższą liczbę, ale nie neguje, że ludzie wymagają pomocy. W ubiegłym tygodniu Rosja – która od dawna oskarża Ukrainę za wszystkie nieszczęścia – zwróciła się do Rady Bezpieczeństwa ONZ o zawieszenie broni. Pokazując nieustannie reportaże telewizyjne o nieszczęściu mieszkańców, powtarzając też ciągle termin „katastrofa humanitarna”, Rosja najprawdopodobniej szykuje uzasadnienie własnej misji pokojowej, która – zważywszy okoliczności – nie różniłaby się od otwartej agresji.