Wąs pod nosem, lekki brzuszek pod koszulką. Ulubiona pozycja: napastnik – jak Viktor Orbán. Na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckimi lider sondaży 60-letni Recep Tayyip Erdoğan pojawił się na boisku. Tylko na 15 minut, ale to wystarczyło. W towarzyskim meczu strzelił trzy bramki, nad którymi rozpływał się później selekcjoner tureckiej reprezentacji. Dwa tygodnie później, 10 sierpnia, w podobnym stylu zwyciężył w meczu o prezydenturę.
Do mistrzostwa został mu już tylko jeden krok. Jeśli w przyszłym roku jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wyraźnie wygra wybory, Erdoğan zmieni konstytucję i Turcja stanie się republiką prezydencką. Wtedy na boisku zostanie tylko on sam, wobec 77 mln Turków na trybunach. Znany amerykański publicysta Fareed Zakaria nazywa to systemem plebiscytowym, czyli bezpośrednią relacją między Liderem, który jest uosobieniem (częściej mu się wydaje, że jest) narodowej woli, a narodem, do którego mają prawo należeć tylko ci, którzy głosowali na Lidera.
Zakaria jest również autorem innego, kluczowego tu pojęcia. W książce „The Future of Freedom” z 2003 r. proroczo zapowiedział, że przyszłość może należeć do demokracji nieliberalnych. Na Zachodzie przyjęło się uważać, że w demokracji nie chodzi tylko o demokratyczny sposób wybierania władz, ale również o cały szereg zasad, które – w wielkim skrócie – bronią praw jednostki i mniejszości przed tyranią większości. Taka demokracja w Turcji już nie istnieje. To wciąż demokracja, ale już nie jest liberalna.