Artykuł ukazał się w sierpniu 2014 roku
Wąs pod nosem, lekki brzuszek pod koszulką. Ulubiona pozycja: napastnik – jak Viktor Orbán. Na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckimi lider sondaży 60-letni Recep Tayyip Erdoğan pojawił się na boisku. Tylko na 15 minut, ale to wystarczyło. W towarzyskim meczu strzelił trzy bramki, nad którymi rozpływał się później selekcjoner tureckiej reprezentacji. Dwa tygodnie później, 10 sierpnia, w podobnym stylu zwyciężył w meczu o prezydenturę.
Do mistrzostwa został mu już tylko jeden krok. Jeśli w przyszłym roku jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wyraźnie wygra wybory, Erdoğan zmieni konstytucję i Turcja stanie się republiką prezydencką. Wtedy na boisku zostanie tylko on sam, wobec 77 mln Turków na trybunach. Znany amerykański publicysta Fareed Zakaria nazywa to systemem plebiscytowym, czyli bezpośrednią relacją między Liderem, który jest uosobieniem (częściej mu się wydaje, że jest) narodowej woli, a narodem, do którego mają prawo należeć tylko ci, którzy głosowali na Lidera.
Zakaria jest również autorem innego, kluczowego tu pojęcia. W książce „The Future of Freedom” z 2003 r. proroczo zapowiedział, że przyszłość może należeć do demokracji nieliberalnych. Na Zachodzie przyjęło się uważać, że w demokracji nie chodzi tylko o demokratyczny sposób wybierania władz, ale również o cały szereg zasad, które – w wielkim skrócie – bronią praw jednostki i mniejszości przed tyranią większości. Taka demokracja w Turcji już nie istnieje. To wciąż demokracja, ale już nie jest liberalna.
Polska i Turcja, dwa kraje, które w tym roku obchodzą 600-lecie nawiązania stosunków dyplomatycznych, mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego. Jarosław Kaczyński może nie jest tak wytrawnym snajperem jak Erdoğan, ale dajmy za przykład ten oto cytat: „Społeczeństwo jest zaślepione propagandą. Elita, która gardzi społeczeństwem, narzuciła mu zachodnią kulturę, niepasującą do lokalnej mentalności i nieszanującą tutejszych obyczajów. Władza przez lata wmawiała obywatelom, że są szczęśliwi i jednocześnie okradała ich z narodowego majątku, uwłaszczała się na nim. Przede wszystkim jednak odrzuciła Boga na rzecz materialistycznych bożków”. To fragment wiecowego przemówienia Erdoğana z końca lat 90.
Wspomniana elita to spadkobiercy Kemala Atatürka, założyciela Republiki Tureckiej, którzy przez osiem dekad perswazją, a niejednokrotnie też gwałtem, narzucali zachodnie wzorce społeczeństwu. Wszystko to działo się pod hasłami modernizacji i postępu, mocą armii, która stała się czymś w rodzaju staży Świętego Graala – kemalistowskiej ideologii, która z biegiem czasu zamieniła się w doktrynalną skamielinę.
Tamta Turcja była krajem klasowym. Władzę dzierżyła stosunkowo wąska grupa tzw. białych Turków, wykształconych, zwesternizowanych, pełnych poczucia wyższości nad resztą społeczeństwa, czyli nad czarnymi Turkami. Ta milcząca większość była w zasadzie wykluczona z życia publicznego, nie mogła zajmować wysokich stanowisk w administracji, kobiety w muzułmańskich chustach miały zakaz wejścia na teren uniwersytetów czy urzędów, a wszelkie przejawy religijności zostały wepchnięte w sferę prywatną.
Podwójny przełom nastąpił w latach 80., gdy władze, obawiając się coraz silniejszych ruchów lewackich, postanowiły zrównoważyć ich wpływy dopuszczeniem do sfery publicznej pobożnych i konserwatywnych Turków. Drugim przełomem okazała się liberalizacja gospodarki, niezbędna wówczas z powodu załamania się modelu centralnego planowania. Największymi beneficjentami tego otwarcia były tysiące małych przedsiębiorców, tzw. tygrysów anatolijskich, którzy z kolei wraz z bogaceniem się zaczęli mieć pretensje natury politycznej. To ich niezadowolenie zagospodarował właśnie Erdoğan.
Wyjściowa diagnoza Erdoğana była trafna. Jego partia przywróciła głos wykluczonym, milionom Turków, którzy czuli się obywatelami drugiej kategorii, a wcześniej politycznie nie istnieli. Był jednym z nich, miał skromne początki, jako dziecko musiał pracować. Gdy zaczynał jako polityk, był pogardzany przez stare elity. Ale jednocześnie mówił swoim zwolennikom, że mają swoją godność, że to również jest ich kraj.
Obiecał im dobrobyt i słowa dotrzymał. Rozpędzone tygrysy z Anatolii skorzystały na częściowym otwarciu rynków europejskich. Jeszcze większe korzyści gospodarcze przyniosło zbliżenie z krajami arabskimi, Turcja w ciągu niecałej dekady stała się największym eksporterem i inwestorem w regionie. PKB kraju potroił się, a przy okazji Turcja pozostaje jedynym w Europie państwem, w którym nierówności dochodowe w ostatnich latach zmalały, głównie dzięki transferom społecznym i korporacjom przyjaznym rządowi, o których niżej.
To rząd AKP wprowadził pełną bezpłatność w służbie zdrowia dla wszystkich obywateli i choć na prowincji jest ona marna, to jeszcze 10 lat temu w ogóle jej tam nie było. To w końcu ten rząd rozkręcił budownictwo rodzinne, dramatycznie poprawił infrastrukturę.
Dlatego poparcie dla AKP, mimo małych wahnięć, stale rosło – w ostatnich wyborach parlamentarnych z 2011 r. partia Erdoğana otarła się o próg 50-proc. Jednocześnie nastąpiła aktywizacja polityczna Turków, którzy wcześniej z zasady nie głosowali – frekwencja w ciągu dekady skoczyła z nieco ponad 40 proc. do 87 w 2011 r.
Niech kradnie
Gdy więc pojawiły się pierwsze zarzuty dotyczące korupcji i nepotyzmu władzy, zwolennicy tureckiego premiera nie mieli mu tego za złe. Niech kradnie, ważne że skutecznie rządzi – twierdzili. Powstał nawet spór sympatyków Erdoğana (może być autorytarny, póki jest skuteczny) i ludzi z jego najbliższego otoczenia (jest skuteczny, bo jest autorytarny). Jego władza i pycha rosły wraz z kolejnymi wygranymi wyborami.
Dziś na wiecach Erdoğan rozkłada ręce wobec tłumu, pozdrawia, kładąc dłoń na sercu i krytykuje Turków za to, jak żyją. Ogłasza, że amatorzy mocnych trunków to alkoholicy, a każde małżeństwo powinno mieć przynajmniej trójkę dzieci. Twitter to zagrożenie, a ci, którzy sprzeciwiają się budowie autostrad, powinni mieszkać w lesie. Jest pewien, że aborcja to zabójstwo i coraz poważniej myśli o zakazie cesarskich cięć. Według ludzi, którzy od niego odeszli, w otoczeniu prezydenta elekta brak już autokrytycyzmu, panuje paranoja.
Większość zwolenników Erdoğana nie ma z tym problemu, bo sami wyznają podobne wartości albo w ogóle tego nie zauważają. W ciągu ostatniej dekady w Turcji powstało coś w rodzaju państwa równoległego. Gdy okazało się, że stare oficjalne struktury (media, kultura, biznes) nie poddają się łatwo islamizacji, czarni Turcy postanowili stworzyć własne. Zwolennik Erdoğana może już całe życie funkcjonować w obiegu zamkniętym. Niemal jak turecki emigrant w Niemczech, który nie ma potrzeby nauczenia się języka niemieckiego.
Ten turecki obieg alternatywny przede wszystkim posiada własne media. Gdy na przykład w zeszłym roku zbuntował się Stambuł i kilka innych miast po awanturze wokół parku Gezi, międzynarodowe wydanie CNN śledziło zajścia na bieżąco, podczas gdy CNN Turk nadawało programy kulinarne i turystyczne. Chodzi też o system szkół, przedszkoli, zamkniętych osiedli. Wokół Erdoğana powstała również cała siatka firm, które są zarządzane przez pobożnych szefów. Współpracują one ze sobą bez zbędnych zabezpieczeń finansowych, a wielomilionowe transakcje przeprowadzane są „na słowo”, bez umów i prawników. W dodatku grzeją się przy państwowym ciepełku, wygrywając rządowe kontrakty, za co później odwdzięczają się sowitymi wpłatami na fundusz wyborczy AKP.
Mówiąc Fareedem Zakarią, Erdoğan potrafił skutecznie zidentyfikować wolę narodową i ją zrealizować. Wciąż uważa, że tylko on i jego partia prawdziwie reprezentują naród, co oznacza, że jego przeciwnicy polityczni, przede wszystkim sieroty po Atatürku, reprezentują kogoś innego. Takie stanowisko wywodzi się z bardzo wątpliwego założenia – że jest jakiś jednolity naród, który ma wspólną wolę skierowaną na dobro wspólne, oraz że Lider potrafi ją uchwycić. Nie występuje więc tylko przeciw starym elitom, ale również przeciw pluralizmowi i liberalizmowi. W konsekwencji dzieli społeczeństwo na ludzi moralnych, patriotów i na zdrajców. Erdoğan podczas ostatniej kampanii posunął się nawet do stwierdzenia, że „ci, którzy pozostaną neutralni, zostaną wyeliminowani”. Nie ma więc miejsca na rozterki.
Jednocześnie wciąż uważa się za ofiarę, co jest już zabiegiem wybitnie machiavellicznym. Szczególnie po trzech wygranych wyborach parlamentarnych i tych ostatnich, prezydenckich. Wszędzie widzi spiski i wpływy obcych sił. Słynna sprawa Ergenekonu, organizacji, prowadzonej głównie przez wojskowych fanatyków Atatürka, którzy chcieli obalić rząd, pozwoliła mu ostateczne rozprawić się z wpływami wojskowych. Gdy zabrakło spiskowców w mundurach, ostrze podejrzeń skierował w stronę charyzmatycznego duchownego Fethullaha Gülena i jego wszechmogącej ponoć sieci wspólnot. Cały czas żyje więc w oblężonej twierdzy.
My jesteśmy narodem...
Erdoğanowi udała się wyjątkowa sztuka – z jednej strony, jako zasadniczy populista, po przejęciu władzy mentalnie pozostał w opozycji, z drugiej, jako Lider i – w swoim mniemaniu – jedyny wyraziciel woli narodu zdelegitymizował opozycję wobec swojej władzy. Bo w końcu ktokolwiek jest przeciwko Liderowi, jest też przeciwko narodowi. Gdy wiosną tego roku AKP wybrała Erdoğana na kandydata w wyborach prezydenckich, Erdoğan, wówczas jeszcze premier, powiedział: „My jesteśmy narodem. Kim wy jesteście?” (w spolonizowanej wersji brzmiałoby to: „My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO”).
Traktuje religię jak instrument prowadzenia codziennej polityki, co w społeczeństwie tak religijnym jest skuteczne, ale i niebezpieczne. Nie jest fundamentalistą, nie powołuje się przy każdej okazji na prawo boskie. Ale religia pozwala mu budować nową tożsamość w opozycji do tej stworzonej przez Atatürka. Ta nowa, islamska tożsamość nie tylko wyklucza np. alewitów (ok. 25 proc. społeczeństwa), ale również sięga poza granice kraju, budując więzi z wszystkimi muzułmanami i jednocześnie nadgryzając turecką tożsamość narodową.
W polityce nie ma automatyzmu, historia nie powtarza się co do joty, szczególnie w tak odległych kulturowo społeczeństwach jak tureckie i polskie. Ale może być przestrogą. Viktor Orbán nie jest tu dobrym punktem odniesienia, bo węgierski premier na razie tylko mówi o projekcie, który w Turcji w dużym stopniu już się zrealizował w formie demokracji nieliberalnej – podług zasady: wygrałem wybory, więc mam rację i mogę robić z państwem, co mi się podoba. Pisze o tym m.in. profesor uniwersytetu Princeton, Jan-Werner Müller, w wydanej w ubiegłym roku książce „Contesting Democracy”. W końcu jeśli tylko jedna partia naprawdę reprezentuje naród, a inne jedynie udają, to według tej logiki państwo – przekonuje Müller – wręcz powinno być instrumentem tej partii, czyli narodu.
Erdoğanowi to się udało. Rządzi krajem, w którym – wbrew zachodnim teoriom – jest coraz więcej pieniędzy i coraz mniej wolności. Przy pełnej zgodzie większości obywateli.