Groźba wybuchu trzeciej wojny światowej na rosyjsko-ukraińskiej granicy czy wirus ebola, który dotarł już do Berlina – wszystko to w zeszłym tygodniu zeszło na drugi plan, bo nad Europą zawisł duch Schadenfreude. Gdyby wnioskować z czołówek największych europejskich gazet, w tych dniach mieszkańcy Starego Kontynentu najbardziej przejęli się zamieszkami w 20-tys. Ferguson w stanie Missouri, które wybuchły, gdy biały policjant zastrzelił czarnoskórego nastolatka.
Największe używanie mieli jednak ci, którzy akurat w tej sprawie powinni siedzieć cicho. Irański MSZ zapraszał amerykańskich polityków na szkolenia z praw człowieka, Chińczycy tłumaczyli, że rasizm będzie na zawsze wpisany w amerykańską psyche. W rosyjskich mediach furorę robił termin „AfroMajdan”.
Ameryka niewątpliwie ma problem z rasizmem, ale przypisywanie jej wyjątkowości w tym względzie jest doprawdy niesprawiedliwe – przekonuje Francisco Bethencourt, historyk rasizmu z King’s College w Londynie. Różnica między Ameryką i jej oskarżycielami polega głównie na tym, że Amerykanie potrafią o rasizmie rozmawiać, choć nie zawsze ze skutkiem. Natomiast w takich krajach, jak Rosja czy Chiny, rasizm ma się bardzo dobrze, ale jest tematem tabu. Jeszcze ciekawszy jest przykład Europy, która już dawno uznała, że idea rasizmu została naukowo skompromitowana, a jej oświecone społeczeństwa raz na zawsze zabezpieczyły się przed tą chorobą za pomocą szczepionki „Holocaust”.